Sunday 30 May 2010

Ratha Yatra w Birmingham - 2007



Ratha Yatra w Birmingham
12.08.2007

Nalałem sobie miskę zupy, kiedy do kuchni wszedł Paravyoma.
- Hare Kryszna prabhu, powiedziałbyś mi łaskawie jak dojechać do biblioteki?
- Jasne, nie ma sprawy, a co tam ciekawego?
- No właśnie dostałem smsa od Mahasimhy, że o 12 zaczyna się tam Ratha Yatra.
- Poważnie?? Pierwsze słyszę!
Odłożyłem zupę na stół i pobiegłem do pokoju, zerkając równocześnie na zegarek. 11:40.
- Tulasi, ruszaj się, za 20 minut zaczyna się Ratha Yatra.
Tulasi nie wiedziała, czy żartuję, czy nie, ale widząc, że zaczynam się przygotowywać uwierzyła i popędziła wziąć szybki prysznic. W międzyczasie skończylem zupę, żeby nie paść w połowie festiwalu; nie ma nic gorszego niż dumać o tym co będzie na uczcie, zamiast wczuć się w nastrój. Tulasi w międzyczasie skończyła prysznic i też nalała sobie michę, choć widząc, że już skończyłem i że Paravyoma z Anandą Bhakti też zbierają się do wyjścia, nie była pewna, czy ma to jeszcze sens.

Po dziesięciu miesiącach w Birmingham, byliśmy podekscytowani widokiem na jakieś duchowe wydarzenie. Kto tu mieszkał wie co mam na myśli.

Wszystko to zajęło jakieś 10 minut. Pierwszy zbiegłem na dół, wyniosłem na zewnątrz wszystkie cztery rowery i zacząłem pokrzykiwać spod domu, co by się wszyscy ruszyli, bo troche się tam jedzie.

W końcu ruszyliśmy. Tulasi na przedzie, Paravyoma i Ananda w środku, żeby się nie zgubili i ja na samym tyłu. Nadaliśmy im tempo i Ananda, tylko powtarzała przy co ostrzejszym hamowaniu: „Ale z was piraci drogowi”. Muszę jednak oddać sprawiedliwość Paravyomie; że jakby znał droge to zostawiłby nas wszystkich w tyle.

Rowery zaparkowaliśmy na New Street, koło banku i dalej poszliśmy pieszo, wypatrując znaków obecności Pana Jagannatha i Waisznawów. Wkrótce pojawiły się pierwsze sikhy, a kiedy doszliśmy na Victoria Square weszliśmy do całego ich lasu.

Zacząłem wypatrywać znajomych twarzy i od razu na schodach zobaczyłem Rukminiego, a Tulasi pokazała mi, że siedzi z nim też Sana. Nie widzieliśmy się z nimi od lat, od czasu jak mieszkaliśmy w Kopenhadze, tak że bardzo się ucieszyliśmy. Sana też nas dostrzegła i wybiegła nam na spotkanie. Wyściskaliśmy się z nią ze wszystkich sił, Rukmini też nas zobaczył i przywitaliśmy się serdecznie. Aż mi łzy do oczu napłynęły, spędziliśmy z sobą sporo czasu i choć byliśmy blisko siebie (w sercach), to jednak los nas rozłączył. Paravyoma z Anandą widząc, że wsiąkliśmy, poszli dalej sami, poszukać wozu Ratha Yatry, a my zaczęliśmy opowiadać sobie co u nas, jak toczy się życie, świadomość Kryszny i nie tylko.



Nie zdążyliśmy się jeszcze nasycić swoim towarzystwem kiedy z oddali dojrzał mnie Taruna Kiśor. Jest to uczeń Narayana Maharaja, były sankirtanowiec Iskconowy, sterany przez życie, ale słodki Waisznawa. Jakiś czas temu wspomniałem mu, że rozerwały mi się koraliki Tulasi i nie mogę nigdzie zdobyć nowych i od tego czasu codziennie jak spotykaliśmy się na ulicy obiecywał mi, że on je dla mnie załatwi. No więc dojrzał mnie i na jego twarzy pojawił się wielki uśmiech.
- Madhavendra! Madhavendra ukradł mój słodki ryż! Madhavendra ukradł mój słodki ryż! (Zawsze to mówi kiedy mnie widzi)

Oderwałem się od moich przyjaciół i poszedłem do Taruny.
- Madhavendra, chodź za mną – rozkazał mi z triumfująco-tajemniczym uśmiechem i poprowadził mnie prosto do wielkiego stoiska z różnymi bhaktowskimi gadżetami, i między innymi z koralikami Tulasi. Taruna wskazał na stojak z koralikami:
- Bierz ile chcesz, płacę za wszystko. (Taruna jest bardzo szczodrą osobą; czasami kiedy widzi mnie na ulicy, wyciąga portfel i próbuje wcisnąć mi w ręce, 10, albo 20 funtów- zwykle odmawiam)
Tym razem nie mogłem już odmówić i wybrałem 3 korale: dla siebie, dla Tulasi i na zapas. Taruna Kiśor zapłacił i poszedł w swoją stronę. Szalony facet.

Wróciłem więc do Tulasi, Rukminiego i Sany, którzy już zaczynali się zbierać w strone wozu Pana Jagannatha, Baladevy i Subhadry, który właśnie wyłonił się zza zakrętu. Tzn najpierw usłyszeliśmy głośny i odjazdowy kirtan, prowadzony przez wielbicieli z Gujaratu; mocne nagłośnienie. Zaraz za nimi szła spora grupa wielbicieli, głównie Hindusów, choć nie brakowało bhaktów z Zachodu, a za nimi jechał już wielki wóz Ratha Yatry. Okazało się, że w jakiś sposób przed wozem idą dwie grupy kirtanowe, ale pierwsza była tak głośna, że druga po kilku próbach przebicia się, dała sobie spokój i dołączyła do pierwszej.

Choć łatwo było dać się wchłonąć przez to kolorowe, śpiewające zamieszanie, to spróbowałem się jakoś wyciszyć i popatrzeć na Bóstwa. Śmiejący sie wielbiciele ciągnęli wóz, patrzyłem na Pana Jagannatha i starałem się pamiętać o tym, jak gopi i Radharani po spotkaniu na Kurukszetrze próbowały zaciągnąć Krysznę do Vrajy i jak Pan Wszechświata, który siedzi na tym ogromnym wozie, jest pięknym chłopcem pasterzem, oszołomionym oddaniem Radharani i innych gopi.

No ale jednak muzyka i ogólny nastrój festiwalu wciągnął mnie tak, że nie miałem wyjścia, jak tylko przyłączyć się do kirtanu. Dawno nie skakaliśmy w kirtanie z bhaktami, tak że nie mogliśmy się nacieszyć. Sana dostała skadś kolorową flage, którą niebezpiecznie wywijała na wszystkie strony, Rukmini zaczął grac na jambeju, a my z Tulasi po prostu zaczęliśmy skakać, przytrzymując tylko torbby na ramieniu, żeby nie wytrzepać z nich dokumentów, czy aparatu.
W pewnym momencie pojawił się Jayapataka Maharaja, z szerokim uśmiechem patrząc na skaczących wielbicieli. Rukmini oczywiście przecisnął się blizej niego, żeby pokazać się swojemu guru i my też przepchaliśmy się bliżej do serca kirtanu. Kirtan był naprawde mocny, przechodnie nie mieli szans- musieli się zatrzymać i nawet ci najtwardsi przytupywali do rytmu. Oprócz kilku mrydang, było kilka jambejów, darbuk (nie wiem jak się to pisze) i innych, bliżej mi nie znanych instrumentów perkusyjnych, na których chłopaki grali po mistrzowsku.

Pamiętam jak czasami na wielkich festiwalach stało się gdzieś z brzegu i myślało o tym, że czuję się nie na miejscu w tym wszystkim i pewnie każdy może zobaczyć moją zdezinspirowaną minę, ale ten kirtan to był taki, że raczej nie było możliwości się mu oprzeć; po prostu nogi same skakały, a na twarz wypływał wielki uśmiech. Jayapataka Maharaja wyciągnął swoje ogromne czynele i kirtan zrobił się jeszcze potężniejszy. Część bhaktów próbowała się dopchać do lin, żeby pociągnąć wóz (co nie było w ogóle łatwe- tzn dopchanie sie do lin, a nie samo ciagniecie wozu), część próbowała znaleźć się jak najbliżej Jayapataki Maharaja i kirtanu.



My z Tulasi próbowaliśmy się dorwać do lin i wreszcie nam się udało (dotknąć powrozów, choć nie można było nazwać tego ciągnięciem), ale kiedy zobaczyliśmy jak Sana ze swoją flagą podskakuje coraz wyżej, przebiliśmy się w jej stronę. W pewnym momencie pojawił się Aśrama Maharaja, uczeń Narayana Maharaja i przywitał się serdecznie z Jayapataką Maharajem. Zacząłem wołać do Tulasi, żeby zrobiła zdjęcie tego ekumenicznego momentu, ale zanim ta sirota wyciągnęła aparat z torby, było już po wszystkim.

W międzyczasie znaleźliśmy się też z Paravyomą i Anandą. W jednym momencie zmęczony trochę skakaniem zrobiłem sobie przerwę, żeby nabrać tchu. Zauważył to Paravyoma i zaczął podawać mi swój wielki plecak:
- Prabhu, jak nie skaczesz, to ponieś mi plecak! – krzyknął poprzez kirtan.
- Co?! – udałem, że nie usłyszałem, próbując wymyślić na szybko jak nie dać powiesić na sobie takiej kotwicy.
- Plecak! I tak nie skaczesz!
- Ale ja przecież skaczę!
Co też pełen nowych sił wprowadziłem w czyn. :lol:

Wreszcie doszliśmy do końca ulicy, gdzie zaplanowano małe przemówienie Jayapataki Maharaja. Maharaja mówił o… no dobra, nie będę zmyślał. Nie słuchałem, bo zacząłem rozmawiać z Saną, a później Rukmini poprosił mnie, żeby pokazać mu gdzie jest jakaś toaleta, więc zniknęliśmy na jakieś 20 minut, wykorzystując nieobecność żon na mały man’s talk.

Kiedy wróciliśmy śpiewał właśnie jakiś angielski bhakta, którego pamiętałem też z Woodstocku, z zeszłego roku. Muszę przyznać, że strasznie nie pasowało mi jego śpiewanie i odezwał się we mnie krytyk. Śpiewał w taki rockowo-sentymentalny sposób. No więc narzekałem w umyśle na niego, kiedy Tulasi nagle pokazała mi dwóch chłopaków stojących przed nami. Byli to typowi mieszkańcy Birmingham, widać, że pochodzący z biedniejszych rodzin, po szkole imienia Ulicy. Jeden miał urodziny 27 marca, 1976 roku, jak wyczytałem z tatuażu na jego karku, czyli miesiąc młodszy ode mnie. No więc tych dwóch chłopaków, których spotykając wieczorem, w ciemnej uliczce, trochę byśmy się bali, stało z otwartymi ustami i łzami w oczach, słuchając tego bhakty. Najwyraźniej byli kompletnie urzeczeni nastrojem jego śpiewu i w ogóle bhaktami i momentem. Było to bardzo wzruszające. W pewnym momencie jeden z nich dostał mały magazyn o Ratha Yatrze i zaczął chciwie wertować kartki, na co ten drugi zabrał mu go, żeby samemu poczytać o co w tym chodzi, no więc ten pierwszy stał trochę wkurzony, pokazując na bhaktę roznoszącego magazyn, że jego kolega, jak chce może sobie sam wziąć egzemplarz dla siebie. Szkoda mi ich było bardzo i pomyślałem sobie że może właśnie zaczął się ich powrót do Kryszny? Byłoby super.

W końcu wóz zawrócił i zaczęliśmy się kierować tą samą ulicą do miejsca, z którego ruszyliśmy. Po paru krokach zauważyłem Maha Kale Prabhu. Jest to uczeń Śrila Prabhupada, Brazylijczyk, który przyjął schronienie Narayana Maharaja. Super facet, bardzo serdeczny, robi zawsze sankirtan i zawsze po drodze do pracy zamienialiśmy parę słów, po czym jakieś pół roku temu zniknął. Poszedłem się z nim przywitać, objął mnie ciepło i okazało się, że podróżował po Anglii i Irlandii, a teraz wrócił na kilka miesięcy do Birmingham. Obok niego stał inny uczeń Prabhupada, Acala Prabhu, którego poznałem wcześniej, kiedy pytał o prace w naszej restauracji (której nie dostał). Wczoraj też wpadł do nas, po paru godzinach grania na gitarze, na ulicy, i jako, że szefowa poszła już do domu, mogliśmy go ugościć po królewsku, za darmo :- . Maha Kala Prabhu i Acala Prabhu znali się jeszcze z Brazylii, gdzie razem robili sankirtan.

Tak czy inaczej, kirtan ciągle trwał, tym razem prowadził Jayapataka Maharaja, brzmiało to niesamowicie, Maharaja ma power.

To było coś cudownego tak tańczyć po ulicy, którą normalnie idzie się codziennie do pracy, która zwykle pełna jest jakiejś szarości, wszyscy biegają tylko po sklepach jak szaleni itd. Tak jakby całe miasto nabrało prawdziwego życia, jakby w to zmęczone miejsce weszła dusza. Piękne to było. I myślę, że nie tylko wielbiciele to czuli, ale zwykli ludzie też. Wiadomo, że część z przechodniów była podejrzliwa, czy obojętna, ale w niektórych twarzach można było zobaczyć odbicie tego co czuli wielbiciele; niektóre osoby stały i patrzyły na bhaktów z pewnym zaskoczeniem, ale w pozytywny sposób, coś jak: „O, co to jest? Oni naprawdę wyglądają szczęśliwi.” I ci ludzie, na małą chwilę odkrywali się, tak jakby czuli, że na chwilę nie muszą być w gotowości obronnej, bo ci śpiewający szaleńcy nie będą chcieli ich wykorzystać, bo wydaje się, że mają coś naprawdę cenniejszego. Miło zobaczyć coś takiego. Widać, że ludzie w jakiś sposób, głęboko w środku tęsknią za Kryszną i za normalnym życiem, poza tym smutnym więzieniem.

Wszystko to trwało chyba z trzy godziny. W międzyczasie trzaskaliśmy zdjęcia, wygłupialiśmy się z Taruna Kiśorem i Saną (Rukmini nie opuszczał swojego guru, ani na moment) i muszę powiedziec, ze głód zaczął coraz bardziej dawać się nam we znaki. Kiedy doszliśmy wreszcie do celu zmroziło mi krew w żyłach, bo okazało się, że kolejka do prasadam ma chyba z kilometr. Na szczęście zobaczyłem machającą do nas postać, gdzieś z początku kolejki. Był to Paravyoma, który zniknął jakiś czas wcześniej. Jak zwykle, jeśli chodzi o prasadam to na niego można zawsze liczyć. W kolejce dołączył do nas Murli (dawny Mahasimha, uczeń Harikeśy Prabhu) z żoną.

Prasadam było proste, ale pyszne. Ryż, sabji z panirem w pomidorach i halava. Halava bomba! Mamy małą niezgodność z Tulasi, czy była to halava z kaszki manny (moja wersja), czy z mąki ziemniaczanej (iluzja Tulasi). Rukmini zniknął, Sana poszła pomagać w sklepiku, a my usiedliśmy na schodach, na Victoria Square i w miłej atmosferze posililiśmy się, napychając po uszy. Żeby nie było jakichś niedociągnięć, kupiłem jeszcze dla wszystkich po kawałku ciasta czekoladowego z kremem, a Tulasi poszła wydawać nasze ciężko zarobione pieniądze na pobliskich stoiskach 8) . No ale nie narzekam, kupiła sobie ładne Tulasi w srebrze, wisiorek z Panem Jagannathem, woreczk na japas i dwie plakietki: dla mnie z Prabhupadem, a dla siebie z Kryszną.
Posłuchaliśmy jeszcze przez chwilę wykładu Bhakti Bringa Govindy Maharaja, wzięliśmy dokładki prasadam i pożegnaliśmy się z przyjaciółmi.

Do domu wracaliśmy sami, Paravyoma i Ananda pojechali już wcześniej.
Całą drogę czuliśmy się jakbyśmy płynęli w powietrzu, a nie jechali na rowerach. Smutno było tak wjeżdżać z powrotem w ciszę i na naszą ulicę gdzie wszyscy wydali się nam bardzo smutni i biedni, ale z drugiej strony czuliśmy obecność Kryszny i szczęście, że udało nam się spędzić weekend w tak niespodziewany sposób.

Jagannatha, Baladeva, Subhadra Maharani ki jay! Śrila Prabhupada ki jay! Wszyscy Waisznawowie ki jay!



No comments:

Post a Comment