Saturday 5 January 2013

W obliczu śmierci


Szafranowe stronice 47

24.01.1998 Kraków

     Jest jeszcze wcześnie rano, tuż po mangala arati. Otarłem się dziś o śmierć. Po kąpieli w brodziku włożyłem przeprane dhoti i kurtę do wirówki, która zawsze stoi w brodziku, nieraz nieźle zanurzona w wodzie. Włączyłem kabel do kontaktu i nacisnąłem pokrywę wirówki, żeby ją włączyć. I wtedy poraził mnie prąd. Nie było to jakieś krótkie porażenie. Wirówka była mokra, a na dodatek stałem na mokrej podłodze. Elektryczność pochwyciła mnie i nie mogłem się ruszyć, nic zrobić. Trzymało mnie dobrych kilka sekund, aż wreszcie coś mnie odepchnęło i upadłem na podłogę obok brodzika. Stał tam jeszcze Bartek, który chyba nie zajarzył, co się dzieje.  „Wypierd…j stamtąd” – krzyknąłem, co było moim pierwszym przekleństwem jak bhakty.
     To było przerażające. W czasie tych kilku sekund poczułem, jak zmieniła się rzeczywistość. To było dziwne. Kiedy poraził mnie prąd, najpierw poczułem to w umyśle, jakbym wszedł w inny wymiar, jakiś zły sen. Nie wiem, jak to opisać. Jakby nagle pojawiło się blisko mnie coś potężnego, mrocznego, czemu nie mogłem się sprzeciwić, nie mówiąc już o walce. Dopiero chwilę później przyszedł ból, z którym równocześnie ciągle czułem obecność czegoś potężnego i nieodwracalnego. I najstraszniejsze chyba było to, że to uczucie było bardzo znajome, jakbym go przeżył setki razy. W tych kilku sekundach zrozumiałem, że to śmierć, którą dobrze znam. Coś we mnie, w środku zawołało z rozpaczą: „Jeszcze nie! Za wcześnie! Przecież nie skończyłem!”
     To była mocna lekcja. Myślimy sobie, że jesteśmy kontrolerami, mamy plany, coś tam aranżujemy, myślimy, że zdążymy ze wszystkim, przecież zawsze jest dosyć czasu, a to przecież takie głupie. Życie po życiu to samo – ni w pięć ni w dziewięć zjawia się śmierć i nie mamy nic, ale to nic do powiedzenia. 
     Cieszę się, że jestem bhaktą. Chcę wrócić do Domu, do Kryszny, skończyć wreszcie z tymi głupotami.

Później

     A trochę bliżej ziemi – okazało się, że wczoraj ta wirówka kopnęła już bhaktę Grzegorza. A co on zrobił? Ubrał gumowe rękawiczki, gumowe klapki i wywirował swoje pranie. A później sobie poszedł, nikomu nic nie mówiąc! Co za gość. Zaniosłem wirówkę na strych, zameldowując o tym Kasi Miśrze. Za chwile widzę, że Grzegorz znosi wirówkę ze strychu i zmierza z nią do łazienki. Zatkało mnie. Ale tylko na chwilę. Opieprzyłem go z góry na dół i kazałem mu ją natychmiast odnieść z powrotem. Cos w moim głosie musiało go przekonać, że nie żartuję, bo posłusznie zawrócił.
     Cały dzień myślę o tym porannym wydarzeniu. Cos takiego może zainspirować do życia duchowego. Chciałbym tak zawsze słuchać rund jak dziś rano. A później w kirtanie też był czad. Tańczyłem i słuchałem, jak nigdy dotąd. W pewnym momencie Kirtan przejął Dvarakadiś. Zaśpiewał Hari Haraye Namah Kryszna. Kiedy doszedł do zwrotki „Śri Czejtania Nityananda”, spojrzałem na nasze Bóstwa i wydało mi się, że przez chwilę nie widziałem statuetek, ale dwie, lśniące, uśmiechnięte osoby, które zaraz dołączą do kirtanu. Poczułem wielkie szczęście, włos mi się zjeżył na całym ciele, to było coś. 
     Czasami sam nie wiem, czy może mam za dużą wyobraźnię, albo tak bardzo chcę mistycznych przeżyć, że sobie je wyobrażam? Ale z drugiej strony, czy to coś złego? Mam przecież na tyle rozsądku, że wiem co jest najważniejsze – służenie bhaktom i Guru Maharajowi, a nie szukanie ekstaz i doświadczeń. To wszystko przyjdzie samo.

O zatruciu purisami i Wolności Absolutnej


Szafranowe stronice 46

14.01.1998 Kraków

     Kiepski dziś dzień. Chciałbym pisać o pozytywach, ale uczciwość wymaga, żeby mówić o wszystkim. Wczoraj musiałem coś załatwić, a kiedy wróciłem, okazało się, że nikt nie zostawił mi prasadam. Wkurzyłem się i poszedłem do kuchni nasmażyć sobie purisów. Wszyscy zaczęli mnie czyścić, że już za późno na purisy, zresztą to kuchnia Kryszny, a nie moja. Jeszcze bardziej się wnerwiłem i z tej złości i przekory zjadałem za dużo i się strułem. Położyłem się późno, bo do dziesiątej wieczór oglądaliśmy video z Vyasa-pujy, w nocy wymiotowałem, i z tego wszystkiego nie wstałem rano, żeby służyć Maharajowi (co jest moją zwykłą poranną służbą). Cały poranny program byłem słaby i chory, i tak się to ciągnie cały dzień. Po prostu fizycznie czuję, jak oplatają mnie siły natury, czy raczej jedna – tamo guna. Nie za przyjemne uczucie, ale nie daję rady z niego wyjść.
     Na wykładzie Guru Maharaja powiedział super rzecz, która uprzytomniła mi trochę, co się może ze mną teraz dziać. Powiedział, że powinniśmy być cierpliwi i pełnić naszą służbę w nastroju oczekiwania na objawienie się Kryszny. Kluczem do tego jest pokora i cierpliwość. I Kryszna się pokaże. Jeśli jednak stwierdzimy, że czekaliśmy już dosyć i teraz czas zająć się czymś innym, to z naszej strony głupota, bo wtedy Kryszna na pewno się nie objawi. Widzę, jakie to trudne wzbudzić w sobie taki stan, że polega się tylko na Krysznie. Porzucić wszystkie pragnienia, plany, samolubne myśli i czekać z pełną wiarą, że Kryszna w końcu przyjdzie do naszego życia. Cholernie trudne. Wiem, że byłoby to coś cudownego, ale nie potrafię tego zrobić. Chcę podporządkować się Krysznie, ale mam też swoje plany i koncepcje. Jak mogę je zostawić? Teoretycznie łatwo – czyż to nie z ich powodu cierpimy w tym świecie? Ale w praktyce… Eh, gdyby ktoś pomógł mi zrobić ten pierwszy krok.
     Mieszkając w świątyni, czuję, że wciąga mnie ten system, społeczne sprawy, polityki i w ogóle nie jestem introspektywny. Poddaję się gunom natury, i chociaż bym nawet chciał się wyplatać, to nie jestem w stanie. Tak jak teraz – dopiero pierwszy raz od jakichś dwóch dni udało mi się zatrzymać i uporządkować trochę myśli, co dało mi trochę ulgi i spokoju. I gdzie się to dzieje? W kolejce u dentysty, w zimnej poczekalni, ze starą babcią, ssącą miętówkę po jednej stronie i grubym panem, czytającym gazetę po drugiej.
     Chciałbym już być wolny. Myślałem sobie, co odpowiedziałbym Guru Maharajowi, gdyby spytał mnie, co jest moim celem, co chcę osiągnąć w życiu. Wolność. Ale wolność absolutna, nie jakieś półśrodki. Wolność od umysłu, ciała, tego materialnego świata, pragnień, uwikłań, wszystkiego. Dla bhakty chyba nie za dobra motywacja. Powinna mną kierować miłość do Kryszny. Ale o tyle dobrze, że zdaję sobie sprawę, że tą upragnioną wolność mogę osiągnąć tylko w relacji z Kryszną. Kiedy cierpię w klatce mojego ciasnego ciała i umysłu, to marze o wolności, która oznacza dla mnie napełnienie niczym nieskażoną miłością, szczęściem, oraz pełnią możliwości, bez żadnych ograniczeń. Wiem, że sam tego nie osiągnę. Samemu to można tylko zejść niżej na tej karuzeli samsary. Dlatego próbuję podporządkować się Krysznie, ale jest to słabe pragnienie. Dlatego nie ma we mnie stanowczości, zapominam o celu, po prostu idę z prądem. Siedzę więc w tej zimnej poczekalni do dentysty i modlę się o wytrwałość, odwagę i jasność celu -  czysta wolność w towarzystwie Kryszny.

Vyasa Puja Trivikrama Maharaja


Szafranowe stronice 46

12.01.1998 Kraków

     Już czas wykładu, ale zdrzemnąłem się i dopiero przed chwilą wróciłem na jawę i już nie chce mi się teraz iść. Opiszę wrażenia z festiwalu Vyasa Pujy. 
     No więc? Wrażenia mieszane. Pierwszy dzień był katastrofą. Przyjechało dużo bhaktów (i bhaktinek) z całej Polski i paliło mnie pożądanie, nie powstrzymywałem się nawet, ale otwarcie wypatrywałem co ładniejsze dziewczyny, a trochę ich było. Niezły ze mnie brahmacarin. Jakim cudem przetrwałem w celibacie już ponad rok? Nie mam pojęcia. Nie było mi z tym za dobrze. Na szczęście drugi dzień festiwalu był inny. Przeżyłem dwie takie chwile, że serce rosło.
     Najpierw rano na sali gimnastycznej w wynajętej szkole, gdzie zrobiliśmy pokój świątynny, śpiewaliśmy Śri Guru Vandanę dla Trivikrama Maharaja. Bhaktów było chyba z dwustu, atmosfera odświętna, zapachy kadzideł, oczy wielbicieli pełne uczucia. Wszyscy staliśmy przed Guru Maharajem, który z zamkniętymi oczyma przygrywał na karatalach (ten swój prosty rytm, z tym trochę topornym przejściem) i też śpiewał. Pomyślałem sobie wtedy, że ciekawe dlaczego śpiewa z nami, przecież to pieśń dla niego, ale wtedy zrozumiałem, że on śpiewa dla Śrila Prabhupada. Bardzo mocno mnie to uderzyło, poczułem moc sukcesji uczniów, zresztą nie tylko moc, ale i, nie wiem… głębie i miłość w niej zawartą. Pokolenie za pokoleniem, mistrz za mistrzem, przekazujący kolejnym biednym jivom nauki bhakti. Coś niesamowitego. Zalała mnie miłość do Guru Maharaja i reszty aczaryów i w sercu jakbym przeżywał jego pokorę. Ciężko to opisać. Jakbym był częścią tego łańcucha duchowej miłości. Brzmi sentymentalnie, wiem, ale wcale takie nie było. To było duchowe, nie mam co do tego wątpliwości. Kompletny odlot. Trwało to jakieś kilkanaście minut. Będę to już zawsze wspominał.
     Teraz drugie duchowe wydarzenie. Zaraz przed przedstawieniem, w którym grałem wuja Bilvamangali Thakury odbył się kirtan. I to nie jakiś zwykły, ale ognisty, szalony kirtan na kilkaset osób. Byliśmy (teatralna grupa Śirny) przygotowani do przedstawienia, w naszych strojach i charakteryzacji, więc tylko obserwowaliśmy zza kurtyny. Stałem na niewielkim podwyższeniu, które pozwalało mi objąć wzrokiem całą salę. Kryszno, jak to wyglądało! Świat duchowy. Ze dwie setki śmiejących się, tańczących postaci, wznoszących ręce do góry, obejmujących się i z całych sił intonujących imiona Boga. Niektórzy wirowali jak derwisze, niektórzy trzymając się za ręce, kręcili w kółko, mataji stworzyły bajeczny, falujący łańcuszek, wśród nich tańczyły rozpalone do czerwoności dzieci. Mam nadzieję, że całe życie będę mógł brać udział w takich kirtanach. Patrząc na te rzekę kolorów i śmiechu, pomyślałem, że to cud, że w tym materialnym świecie jest takie miejsce, że tyle dusz tańczy i śpiewa jak dzieci dla Kryszny. Co może być lepszego. W pewnym momencie do oczu napłynęły mi łzy, a serce stopniało, jakby włał się do niego płynny nektar. Stałem tam, zerkając zza zasłonki, łzy spływały mi po policzkach i nie mogłem uwierzyć, że może istnieć tak czysta i doskonała forma szczęścia, jakiego w tamtym momencie doświadczyłem. Chciałbym móc pozostać na tej platformie na zawsze. Wierzę, że to możliwe i dam radę tam dotrzeć. Wszystko temu poświęcę. Dzięki Ci, Kryszno. Haribol! 

Program w Bielsku i opieka Guru Maharaja


Szafranowe stronice 44

05.01.1998 Kraków

     Byłem wczoraj na programie z Trivikramem Maharajem w Bielsku. Kasi Miśra, który był kierowcą Guru Maharaja, zlitował się nad moim brahmacarinskim, nudnym życiem i wziął mnie ze sobą.
     Kiedy późnym wieczorem wracaliśmy samochodem, Kryszna Nama zadał Guru Maharajowi pytanie. Odpowiedział, później było jeszcze jedno, aż w końcu zrobiła się sesja pytań i odpowiedzi. Kiedy przyszła moja kolej, zapytałem skąd moje cierpienie na sankirtanie. Czy stąd, że w głebi serca nie chcę się podporządkować Krysznie? Że zwycięża moja demoniczna natura? Maharaja mnie zaskoczył. Odpowiedział, że każdy z nas ma przypisaną określoną ilość cierpienia. Materialistę to degraduje, ale bhakta potrafi czerpać z cierpienia siłę i robić duchowy postęp. Powiedziałem mu wtedy, że wcale nie czuję, żebym się oczyszczał, ale wręcz przeciwnie – to na sankirtanie najbardziej czuję pożądanie, chciwość, gniew, itd. Maharaja odparł, że jestem na początkowym etapie służby oddania, więc to normalne. Zaczynam po prostu widzieć, że nie jestem takim „nice boy”, jak myślałem, ale siedzi we mnie drań. Od tego punktu zaczyna się postęp. 
     Dodał jednak, że jeżeli sankirtan jest dla mnie za ciężki, to mogę zmienić służbę. Muszę zastanowić się, co chcę robić. Przez chwilę chciałem powiedzieć, że marzę o podróżowaniu z Guru Maharajem jako jego sługa, ale stchórzyłem i odpowiedziałem, że nie wiem. Bałem się, że mógłbym znów coś strzelić nie tak, jak wtedy w Warszawie na Janmastami, kiedy z niewinnego przyznania się do atrakcji do jednej mataji, wyszło, że chcę się żenić. 
     Wtedy Maharaja zaproponował, żebym chodził po Kurdwanowie i w ogóle całym sąsiedztwie i zapraszał ludzi do świątyni. Z jednej strony ucieszyłem się, że dostałem osobiste instrukcje Trivikrama Maharaja, ale zaraz wystraszyłem się odpowiedzialności. Na szczęście Maharaja dodał, że musze jeszcze kogoś znaleźć, żeby było nas dwóch. Myślałem o Arturze, ale później z nim rozmawiałem i okazało się, że woli zostać na sankirtanie. 
     Załapałem się dziś do teatru. Mieliśmy próbę i byłaby nawet niezła zabawa, gdyby nie to, ze zaczęła w pełni manifestować się moja antypatia do D. dasa. Ciężko mi znieść jego arogancję i wszystkowiedzę, przy równoczesnym braku jakiejś wyrozumiałości, empatii. Tolerancja, tolerancja! 
     Po wczorajszej uczcie paskudnie się dziś czuję. Do zapamiętania – nigdy się nie przejadać! Później męczy nie tylko ciało, ale i umysł.

06.01.1998 Kraków

     Dziś rano, przed wykładem miałem fajną rozrywkę z Guru Maharajem. Na tablicy był werset, który dość ciężko było intonować. Najpierw intonował Guru Maharaja, później bramini (wszyscy się mylili), wtedy Maharaja wskazał na Kryszna Nama. Pomyślałem sobie, że też chciałbym spróbować, znałem akurat ten rytm i wiedziałem, że zaintonuję doskonale. Jakby czytając moje myśli, Maharaja uśmiechnął się szelmowsko i wskazał na mnie głową, a potem przymknął oczy i uśmiechał się cały czas, kiedy intonowałem (wyszło mi bezbłędnie). Zdałem sobie wtedy sprawę, że choć czasami wydaje mi się, że Guru Maharaja mnie nie zna, to tak naprawdę jestem dla niego małym dzieckiem, którego serce widzi jak na dłoni. Trochę się zawstydziłem, że widział moją dumę, ale z drugiej strony poczułem radość, że Maharaja znów się mną zajął, bo ostatnio miałem wrażenie, że nie zwraca na mnie uwagi. Wiem, że to głupio brzmi – „nie zajmował się mną”, ale to dla mnie ważne czuć, że guru mnie dostrzega. Zresztą to była w dużej mierze moja wina. Ostatnie miesiące mam serce wypełnione buntem. Dopiero ostatnio próbuję z całych sił to zmienić. Śrila Trivikrama Maharaja ki jay!