Saturday 29 May 2010

11 dni - 6



11 dni - 6
(dziennik modlitwy i zapiski z Woodstocku)

Dzień szósty - Woodstock

10:35

Za 45 minut ruszamy na pociąg. Najpierw do Bielska i stamtąd do samego Kostrzyna. Woodstock. Nie czuję się zbyt dobrze, ale zwykle przed podróżą mam problemy z żołądkiem, czuję się zdezorientowany i oszołomiony. Po tylu podróżach powinienem być już przyzwyczajony, ale widać to nie działa w ten sposób. Schowałem do plecaka wielkie tomisko „Every Day Just Write” SDG i będę się starał uciekać tam od hałasu i upału. Czasami czuję się zmęczony narzekaniem SDG; narzekaniem na zdrowie, brak świadomości Kryszny, świat, itd., ale przeważa we mnie przyjemność z zetknięcia się z umysłem Waisznawy. To jest coś niesamowitego, móc z tak bliska zobaczyć, prawie, że poczuć to, co dzieje się w jego sercu, jak szczerze próbuje, jak walczy o uczciwość. Wchodząc z nim w kontakt, sam zaczynam tęsknić za tym co on, a jednocześnie nie potrzebuję poświęcać tej lekturze tyle wysiłku, co czytaniu Gity, czy Bhagavatam. Nie byłbym w stanie schronić się w śastrach, siedząc w środku zatłoczonego pociągu, albo na samym Woodstocku.

Zaraz wychodzimy. Tulasi radzi mi, żebym obciął sobie paznokcie, później nie będzie okazji.

15:20

Ruszyliśmy z Bielska. Zdążyliśmy jeszcze napełnić brzuchy w Green Wayu i później spędziliśmy ponad godzinę, czekając na pociąg. Widząc tłumy młodzieży trochę się zestresowałem, ale okazało się, że na razie jest luźno i gdyby udało nam się przejechać całą drogę w takiej atmosferze, byłbym szczęśliwy. Nic nie poradzę, że nie mogę, ani mi się nie chce wchodzić w atmosferę radosnej hałaśliwości. Chcę za to spokoju i ciszy. He, he, dziwnie to brzmi z ust osoby, która siedzi w pociągu na Woodstock. W sumie jadę tam przede wszystkim, żeby pobyć z bhaktami, spotkać się z przyjaciółmi i przez kilka dni niczym się nie martwić.

Pogoda upalna i całkiem możliwe, że będzie prażyło tak samo, jak dwa lata temu.

17:00

Ufff, ale upał. Nie pomaga nawet to, że otwarte są wszystkie okna. Tulasi usiadła na stoliku i wystawiła dla ochłody głowę przez okno. Nasz wagon ciągle spokojny, ale po drodze do toalety zdałem sobie sprawę, że na razie mamy szczęście. Tzn. nie ma żadnych zadym, ani chamstwa, ale będąc w tym wieku, szczególnie po wypiciu kilku win, człowiek walczy o bycie w centrum, tak że przy 10 osobach próbujących zabłysnąć dowcipem robi się straszny hałas. Pamiętam jak sam taki byłem. Pamiętam Woodstock w 1995. Jechaliśmy całą grupą, z punkowcami z Oświęcimia. Ciągle byliśmy pijani, a w którymś momencie udało nam się zamknąć w WC i nawąchać rozpuszczalnika. Do tego ciągły hałas, przesadny śmiech, śpiewanie piosenek KSU i Dezertera. Wszystko to w jakiejś desperacji i niepokoju. Bycie nastolatkiem to nie jest łatwa sprawa.

Ciężko w takim upale, w pociągu o głębsze refleksje. Mogę powspominać.

Woodstock w Szczecinie Dąbiu, w 1996. To był ciężki rok dla mnie. Poczucie chaosu coraz bardziej zatruwało mi życie. Z dnia na dzień coraz bardziej zaczynałem się bać, że wszechświat jest tylko bałaganem, przypadkowym ścieraniem się energii, bez żadnego sensu, żadnej wyższej siły ponad tym wszystkim. W końcu nadszedł taki moment, że naprawdę się wystraszyłem. Z dwa tygodnie przed Woodstockiem na jakimś zlocie młodzieży wdałem się w bójkę ze skinheadami i zatrzymała mnie policja. Spędziłem noc na izbie zatrzymań, gdzie policjancie zlali mnie na kwaśne jabłko. Tego samego wieczoru znów się naćpałem, schlałem, zadawałem blisko z nieznajomymi dziewczynami, aż wreszcie uciekłem do parku. Zacząłem czuć, że rośnie we mnie coraz głośniejszy krzyk, który wreszcie wybuchnął na zewnątrz. Nie wiem czy ktokolwiek mnie usłyszał w panującym tam chaosie. Dla mnie był to moment dotknięcia dna. Następnego dnia wróciłem do domu. Wiedziałem jedno- coś się musi zmienić, albo normalnie zwariuję, stoczę się, sam nie wiem. Miałem wtedy 20 lat. Po kilku dniach wylądowałem na Woodstocku. Nie byłem już duszą towarzystwa. Siedziałem sam z butelką wina i rozpuszczalnikiem, próbując jakoś przytłumić ten krzyk, który od tamtej nocy w parku nie chciał ucichnąć.

Kiedy teraz to czytam, widzę jaka to psychodeliczna i żałosna historia, ale dokładnie tak się to odbyło.
I co się stało wtedy?

Tom patrzący na mnie ze współczuciem
„Chodź coś zjeść
Krisznowcy przyjechali.”
Czemu nie?
Mogę przecież wyjść na chwilę z namiotu.
Woreczek z rozpuszczalnikiem w kieszeni,
opuszczona głowa…

To było pierwszego dnia Woodstocku. Zostałem wtedy w Pokojowej Wiosce Kryszny na stałe. Boże, jaka to była ulga. Poczułem się, jakbym wreszcie wynurzył się na powierzchnię wody, jakbym przestał tonąć. Wszystko w środku zaczęło działać normalnie. Cicha euforia. Siedziałem po prostu w kącie i słuchałem i patrzyłem. Wykłady sannyasinów, tańce, pantomima, prasadam. Bałem się stamtąd wyjść nawet na chwilę, żeby przypadkiem wszystko to nie zniknęło jak sen. Występ Celibat Lovers na dużej scenie był momentem kulminacyjnym. Stałem wśród tłumu, nawet nie tańczyłem, tylko patrzyłem na bhaktów, obrazy z Kryszną, próbowałem z nimi śpiewać i w pewnym momencie zacząłem płakać. Zalałem się łzami. Poczułem, że udało mi się wrócić na ścieżkę bhakti. Niesamowite uczucie. Przede wszystki wdzięczność i ulga. To było mocne.

Rok później. Świątynia w Krakowie, pokój sadhu na Podedworzu, jedyne miejsce z telewizorem i odtwarzaczem video w świątyni. Niedziela po południu, lekka chandra, brahmacarińskie rozterki. Włączyliśmy film z zeszłorocznego Woodstcoku, żeby trochę się rozerwać, w granicach tego, na co mógł sobie pozwolić brahmacarin. Koncert Prahlada na dużej scenie. W pewnym momencie ktoś woła: „Hej Marcin, to nie jesteś przypadkiem ty?” Faktycznie. Kamera zbliża się coraz bardziej w moją stronę, aż wchodzi zbliżenie twarzy. Wątły chudzielec z długimi włosami, wpatrzony w bhaktów, ocierający łzy z brudnych policzków.

Przypomniałem sobie dlaczego tam jestem i dlaczego warto przetrwać świątynne smutki.

Kryszno. To ja, Twój upadły sługa. Odmówiłem dziś łyka wina, którym poczęstował mnie sympatyczny chłopak. Zrobiłem to, ponieważ nie chciałem się od Ciebie odcinać. Wiedziałem, że jeśli to zrobię, będzie mi już zbyt głupio, żeby intonować dziś Twoje imię, albo czytać pamiętnik SDG. Mam nadzieję, że ten mały krok w Twoim kierunku jakoś się liczy. Przypomniałem sobie dzisiaj, jak pierwszy raz w tym życiu poczułem Twoją obecność. Zrobiło mi się lepiej. Czasami boję się, że kiedy umrę i dostanę nowe ciało, mogę znów się zgubić i nigdy już nie spotkać Twoich wielbicieli. To by było niewesołe. Ale to wspomnienie pozwala mi wierzyć, że jednak nie pozwolisz mi się zgubić, tak samo jak w tym życiu, kiedy pokazałeś się w momencie, w jakim najbardziej Cię potrzebowałem.

Zmęczenie bierze górę, rozsypują się myśli. Koniec skupienia. Byle jakoś dotrwać do rana.

18:52

Raczej nie dojedziemy na 2:30. Co kilkanaście minut jakiś ciołek zrywa hamulec bezpieczeństwa. Od samego początku nastawiłem się jednak na przetrwanie i tolerowanie wszystkiego co mnie spotka po drodze i na samym Woodstocku, tak że jestem spokojny. Myślę, że jak na razie, w miarę dobrze udaje mi się zachować wewnętrzną ciszę.

Czas na jabłko i ciacho.

19:45

Problemy. Możliwe, że nasz pociąg będzie musiał zawrócić do Bielska. Podobno jakiś dzieciak próbował się zabić… Gwizdek! A jednak jedziemy dalej.

Powietrze odświeżyło się po deszczu. Przed chwilą lało jak z cebra. Mam nadzieję, że poleje też w Kostrzynie, nie byłoby tyle kurzu.

Czy to idealne miejsce dla gentelmana? Pewnie nie, ale czy w ogóle jest takie gdzieś? Wszyscy szukamy drogi i wcale nie jest łatwo znaleźć w tym wszystkim jakiś sens. Nic dziwnego, że człowiek się buntuje i zasłania swój strach arogancją i buńczucznością. Wszyscy jesteśmy tacy sami.
Przed WC spotkałem chłopaka z koralikami tulasi na szyi. Wyglądał spokojnie i sympatycznie. Też popatrzył na moje korale i później przez chwilę patrzył na mi badawczo w oczy, ale nie odezwaliśmy się do siebie. Koraliki Tulasi można teraz kupić wszędzie.

Nasz kącik ma braminiczny nastrój. Każdy z nas z jakąś książką, albo dziennikiem. To chyba jedyne takie miejsce w całym pociągu. Przechodzące co jakiś czas dzieciaki patrzą na nas ze zdziwieniem i politowaniem. Tulasi też pisze w swoim dzienniku. Chciałem, żeby sprawdziła ten nowy zespół reggaowy, który ostatnio skądś ściągnąłem (Danny I), ale powiedziała, że teraz pisze do Kryszny i że nie chce tego z niczym mieszać.

Dobrze jest tak jechać przez coraz gęstszy mrok, wiedząc, że ktoś obok modli się do Kryszny. W słuchawkach rasta-bhakta modli się do Jah. Śpiewa, żeby nigdy nie zapominać o Bogu, żeby zawsze w naszym sercu płonął ogień miłości do Jah. Nie pozwólmy mu zgasnąć.

Ktoś znowu zerwał hamulec. Szkoda mi starszych panów-konduktorów, którzy muszą biec co chwilę na drugi koniec pociągu. Dzieciaki, dajcie spokój.

Czerwona światła coraz bardziej widoczne w zapadającym zmierzchu. Mijamy odrapane budynki kolejowe, gęste sieci torów, brzozy, las. Cieszę się, że udało mi się wejść na wyższą wibrację. Ciało ciągle jest zmęczone, ale mi, siedzącemu w środku tego ciała jest dobrze. Udaje mi się widzieć troche więcej niż zwykle. Dwóch starych kolejarzy, w odblaskowych kurtkach, których mijamy właśnie powoli. Siedzą na ławce i palą papierosy, wyglądając staro i zmęczenie. Tak daleko od domu.

Nie wydaje mi się, że powinniśmy odcinać się od tzw. „niewielbicieli”. Jesteśmy tacy sami i jedyna różnica jest taka, że ktoś, kiedyś poczuł do nas współczucie i nam pomógł. Myślę, że mam do spłacenia jakiś dług. Wiem, że najpierw powinienem pomóc sobie, szczególnie, że nie jest za dobrze. Próbuję. Ale chcę być też z innymi. Nie chodzi mi o nachalne nauczanie. Często w ogóle nie mówię z kimś bezpośrednio o Krysznie. Trzeba być szczerym w ofiarowywaniu siebie i w naszym szacunku wobec innych. Takie podejście zadziała na czyjeś serce. Tak jak z Nickiem na Camino de Santiago. Nigdy nie próbowałem mu niczego narzucać, po prostu byłem sobą, nic nie ukrywałem, nie maskowałem swoich wad. W końcu po jakichś dwóch tygodniach sam zaczął pytać o co chodzi w tej świadomości Kryszny, co mnie w niej pociąga, itd. Parę dni temu dostałem od niego email, a którym ogłasza z dumą „Zostałem wegetarianinem!” O mało co się nie rozpłakałem. Facet ma koło pięćdziesiątki i zmienia swoje życie.

Późno się zrobiło. Cisza to byłaby teraz rozkosz, ale mam do wyboru tylko muzykę z mp3jki, albo ochrypłe głosy „śpiewające” punkowe piosenki. Tak na marginesie, mam wrażenie, że punk bardzo zszedł na psy. Z muzyki studentów i bohemy stał się muzyką… nie wiem, ale te teksty śpiewane przez dzieciaki, to kompletne prostactwo. Punk wszedł pod strzechy i to był jego koniec.

No comments:

Post a Comment