Sunday 30 May 2010

Gorączka sobotniego harinamu



Kilka lat temu miałem może roczną przerwę od bhakti yogi, jeśli moge to tak nazwać. Tzn, nie była to przerwa totalana, zawsze coś sie mantrowało i wielbiło Najwyższego Osobowego Boga:), ale z inspiracają było kiepsko. Kiedy rzuciłem prace miałem dużo wolnego czasu i postanowiłem pojechać na tygodniową wycieczke na szlak górski (w Irlandii). Kupiłem namiot, śpiwór, latarkę i rano przed wyjściem zdecydowałem, że zamiast do lasu pojade do świątyni. Jest tam taka jedna, przepiękna świątynia, na wyspie, w której, parę lat wcześniej spędziłem kilka dni.

Tydzień tam był niesamowity- wjechałem, bez żadnej inspiracji, zniechęcony do bhaktów, a wyjechałem po tygodniu mantrując 16 rund, wierząc, że bhaktowie to jednak coś:) Poniżej parę ostatnich godzin z tamtej wycieczki.

Gorączka sobotniego harinamu - Dublin 2005

Wjechaliśmy do Dublina od strony, którą wjeżdżałem wcześniej tylko raz, jeszcze w 98 roku, kiedy razem z Anantą Śesą próbowaliśmy załatwić przedłużenie wizy, żeby móc dalej działać w naszym ośrodku w Cork City i w tym celu musieliśmy przyjechać do stolicy. Pamiętam to miejsce, bo przejeżdżamy przez park (chyba Fenix Park) i Sean mówi, że to największy park w Irlandii i bodajże największy otoczony murem w Europie i to samo 7 lat wcześniej powiedziała Martina, albo Helen. Dodały jeszcze, że mieszkają tam sarny i zające i w nocy można zostać obrabowanym, albo jeszcze gorzej. Wiem, że Fenix Park nie jest daleko od centrum i faktycznie po chwili pojawiają się znajome widoki, ulice przechodzone przeze mne wiele razy, z moim akordeonem na plecach.

Zatrzymujemy się niedaleko Govindy. Ciągle nie jestem pewien, czy przyłączyć się do harinamu. Jestem trochę zmęczony i w ogóle nie czuję się żebym mógł śpiewać Hare Kryszna w sobotni wieczór, w Dublinie. Ale póki co ładuję swój plecak na ramie i z resztą bhaktów idę do Govinda. W środku czeka jeszcze więcej wielbicieli, a po chwili zjawia się Purusa. Cieszę się na jego widok, dużo wspomnień, Purusa towarzyszył mi w najlepszych chwilach mojej brahmacarińskiej przygody, kiedy zakładaliśmy świątynię w Irlandii. Żartuję sobie z jego jaskrawo-różowych ciuchów i śmiejemy się wesoło.



Jestem głodny jak wilk. Wyciągam resztkę pieniędzy jakie zostały mi z wycieczki na Govinda Dvipa i funduję sobie małą tacę prasadam za £5.99- to co zwykle: panir sabji, potato sabji i sałatkę. Pochłaniam to w mniej niż pięć minut. Teraz lenistwo dopadło mnie już na całego. Zakładam więc plecak i dziękuję Manu (prezydentowi świątyni) za gościnę. Mówię, że muszę już iść, jestem zmęczony, żona czeka itd. Ale nie jest tak łatwo się wyrwać. Manu i Purusa śmieją się, że Pan Czejtania jest ważniejszy niż żona, na co odpowiadam, że to właśnie On zesłał mi żonę, więc… Wszyscy się śmiejemy i poddaję się.
Purusa pomaga mi znieść plecak do piwnicy i jesteśmy gotowi do startu.

Jest pogodnie. Popołudniowe słońce zalewa złotym światłem coraz głośniejsze i pełniejsze ulice, . Manu zaczyna śpiewać i grać na swoim popsutym akordeonie. Żadnego mikrofonu, żadnych głośników, po prostu same instrumenty i głos, tak jak lubię. Próbuję znów poczuć się tak jak kiedyś, prosty brahmacarin, intonujący Święte Imię, pełen wiary w guru i Śrila Prabhupada, bhaktów.

Nie jest łatwo. Zbyt wiele piwa wchłonąłem na tych ulicach. Jak tu się przebić?
A tam, co mi pozostało? Będę po prostu szczerze próbował. Staram się nie patrzeć na dziewczyny, których w sobotni wieczór wyległy setki na ulice. Zamiast tego próbuję skupić się bardziej na Świetym Imieniu i na bhaktach, z którymi tańczę na ulicy. To jest jakby znowu mj pierwszy harinam. Tak samo zresztą jak dla Seana. Speszony- w końcu to jego rodzinne miasto- ale szczęśliwy i radosny. Zazdroszczę mu trochę tych wszystkich nowości w Świadomości Kryszny, które jeszcze go czekają (spokojnie chłopie, ty też masz jeszcze dużo nowości przed sobą). Świeży start. Uśmiecham się do niego i mrugam zachęcająco. Odpowiada mi uśmiechem.

Stopniowo dochodzimy do Grafion Street. Robi się coraz tłoczniej, ulica jest zapchana ulicznymi artystami i dziwnie nie być dziś jednym z nich i śpiewać nie dla siebie, ale dla Kryszny. Czuję się trochę głupio w swoich spodniach, pomiędzy bhaktami w dhoti. Z jednej strony nie należę do tłumu, który mnie otacza, mam przecież w rękach demaskujące mnie karatale, ale z drugiej strony nie jestem pewien na ile należę do bhaktów.
Podoba mi się jak Manu przeżywa granie na akordeonie. Nieczęsto widzi się prezydenta jakiejś świątyni tak entuzjastycznego w harinamie.

Zbiera się wokół nas mały tłumek. W większości ludzie są pozytywnie nastawieni. Uśmiechają się, robią zdjęcia, niektórzy wrzucają nawet pieniądze do skrzynki na akordeon. Moją uwagę przyciąga jeden chłopak na wózku inwalidzkim. Widzę, że musi mieć jakieś ostre uszkodzenie mózgu, szkoda mi chłopaka, ale cieszę się, widząc jaką radość sprawia mu widok bhaktów. W pewnym momencie podjeżdża bliżej, uśmiechając się szeroko i wydaje mi się, że próbuje z nami intonować. Chłopak ma więcej szczęścia niż nadęci, piękni i bogaci ludzie, którzy mijają nas obojętnie.

Purusa oślepia wszystkich blaskiem swojego różowego stroju. Szczęśliwy i pokorny jak zwykle.
Kiedy urywałem się już z harinamu Sean uściskał mi gorąco dłoń i powiedział, że bardzo się cieszy, że mnie poznał. A później wszyscy bhaktowie pomachali mi na pożegnanie. Tak 16 lipca, 2005 AD skończył się harinam, uwieńczający moją kilkudniową przygodę z irlandzkimi bhaktami.


No comments:

Post a Comment