Sunday 17 October 2010

Moje ręce niech staną się Twoimi…



Szafranowe stronice 29

23.09.1997, Katowice

Jestem w grupie z Viśvarupą, Marcinem i Wiktorem. Mieszkamy u Romka i Artura.
Miałem dziś ciężki dzień, choć oświetlony łaską Kryszny. Od rana trzymał mnie ignor. Byłem zły na bhaktów, sam nie wiem o co. Marcin włączył jakieś wykłady sankirtanowe, które jego inspirowały, a mnie jedynie dołowały swoim fanatyzmem i nachalnością. Zacząłem zastanawiać się, czy nasz wygląd, strój, zwyczaje, kultura - czy to wszystko nie jest czymś sekciarskim. Czy to czasem nie jest fanatyzm uważać, że kultura wedyjska jest najwyższa i że panuje w świecie duchowym.

Z taką wspaniałą świadomością pojechałem na sankirtan.

Zacząłem rozprowadzać orzeszki i nawet mi szło, choć dobijało mnie pożądanie i brak satysfakcji. W końcu, kiedy sprzedałem już ponad setkę opakowań, czyli zarobiłem na swoją miskę strawy i właśnie zmierzałem do vana, żeby walnąć się do śpiwora i pospać, spotkałem Marcina. I wtedy coś mnie popchnęło – jakaś wewnętrzna przekora i wziąłem od niego książki. Powiedziałem ze złością, że teraz zobaczymy, czy Kryszna chce, żebym rozprowadzał książki. Jeśli pierwsza osoba, do której podejdę weźmie, resztę dnia będę już do końca z książkami.

I podszedłem do pewnej pani, podszedłem do niej wyzywająco i arogancko. I wzięła! Słowo się rzekło, zacząłem podchodzić do ludzi. Rozprowadziłem kilka książek, umysł przestał piszczeć, uspokoił się. Nie było ekstazy, ale chyba nie o to chodzi, żeby czuć rozkosz, ale żeby służyć z pokorą.

I to właśnie pokora jest wyjaśnieniem mojej porannej wątpliwości. Mistrzowie duchowi i święci w naszej tradycji – o ile oni są więksi ode mnie, a jednak uznają tę tradycję, przestrzegają jej. Będąc pokorny, po prostu podążam za nimi. Jestem po to, żeby służyć mojemu mistrzowi duchowemu jak najlepiej umiem. To jest droga do doskonałości. Czym kierowałbym się, gdybym odrzucił teraz duchowe autorytety? Co mam w sercu? Lepiej nie mówić.

26.09.1997, Katowice

Wczoraj miałem zacząć rozprowadzać książki na „pełny etat”, koniec z orzeszkami, ale nie dałem rady. Wziąłem więc orzeszki, ale cierpiałem jak cholera, z powodu tej mojej porażki. Byłem zły na Kryszne, że zmusza mnie do tego, żebym wychodził na ulicę. Używam słowa „zmusza”, bo jak to nazwać? Jaką mam alternatywę? Próbowałem innych służb i kompletnie się wypaliłem. Tylko na sankirtanie, mimo wszystkich minusów, udało mi się poczuć duchowy juice.

Zbuntowałem się. Kupiłem sobie puszkę mleka zagęszczanego i wypiłem ją na ławce w parku (najpierw musiałem załatwić nóż, żeby ją otworzyć i w końcu w jednym sklepie spożywczym otworzył mi ją sprzedawca. Nie chciałem myśleć, co on kroił tym nożem wcześniej.) Później na lekkim rauszu cukrowym poszedłem do vana. Przez godzinę leżałem, przenosząc się ze snu do jawy i z powrotem. W końcu zakląłem, wziąłem książki i wyszedłem na ulicę. Rozprowadziłem dwa WOŚ i jedną R. I było wspaniale. Znowu.

Poczułem, że ta służba sprawia radość Krysznie. W stu procentach czuję, że jest ze mną, gdy rozprowadzam książki.

Postanowiłem robić tak: na początku dnia będę rozprowadzał orzeszki, żeby nie czuć się darmozjadem, a później przez kilka godzin popróbuję z książkami.

Tak jak dziś: sprzedałem najpierw 80 opakowań orzeszków, po czym wyszedłem na książki. To był zupełny odjazd. Dużo rozmów z ludźmi, nauczanie. Oczywiście nie tak od razu. Najpierw nie czułem bluesa. Zacząłem więc modlić się do Kryszny – bez tego ani rusz.

„Kryszno – użyj mnie. Spraw, żeby moje ręce stały się Twoimi rękoma, a moje nogi, Twoimi nogami, a mój język, Twoim językiem. Kryszno – nie mam współczucia dla tych ludzi, ani nie mam pełnej wiary w książki o Tobie, ani nawet pełnego pragnienia tej wiary. Proszę Cię, abyś dał mi współczucie, wiarę i pragnienie. Chcę stać się Twoim narzędziem, proszę!”.

Modlitwa zadziałała od razu! Czułem, jak Kryszna mnie słucha, to nie przenośnia – dosłownie czułem Jego bliskość. Zacząłem podchodzić do ludzi i moje serce wypełniało współczucie. Mówiłem z pełną wiarą o Krysznie, a oni słuchali. Nie rozprowadziłem dużo (choć było to dużo, jak na mnie), ale przeżycie było powalające.

Szczególnie poruszyło mnie spotkanie z pewnym górnikiem. Siedział w samochodzie. Wyglądał na bardzo sympatycznego, szczerego człowieka, choć był przygnębiony, szary i smutny. Niestety, nie chciał książki, powiedział, że nie czyta, a poza tym nie wierzy, że coś będzie po śmierci. Po prostu ciało zgnije i koniec. Nie wiem dlaczego, ale właśnie jego zrobiło mi się szczególnie żal. Poczułem wielką bliskość, jakby to mój własny ojciec tam siedział. Spytałem go ze łzami w oczach, czy jednak nie chciałby, żeby było coś więcej w życiu, czy nie żałuje, że ma już większość życia za sobą, a przed sobą nic ciekawego (to był starszy pan, koło sześćdziesiątki). Powiedziałem mu, że jestem mnichem i wcale nie chcę go wykorzystać, chciałbym tylko, żeby wziął tę książkę, bo to cudowna wiedza, naprawdę warto.

W końcu zostawiłem mu ją w samochodzie i powiedziałem, że kiedy wróci jego żona (która robiła właśnie zakupy w sklepie), niech da mi znać klaksonem i niech wtedy zadecyduje, czy ją chce, czy nie. Ujęło go to, że mu zaufałem i zostawiłem z nim książkę.

Po kilku minutach usłyszałem klakson. Podbiegłem do samochodu. Mężczyzna był całkowicie odmieniony. Uśmiechał się promiennie, ściskał mi ręce i poprosił mnie, żebym mu napisał na książce, z jakiego zakonu jestem. Normalnie się popłakałem. Byłem szczęśliwy, że mogłem go uratować.

Nie, to nie ja go uratowałem, ale Kryszna, a ja miałem szczęście być Jego narzędziem. To jest sens życia, jedyne, co ma wartość. Bycie narzędziem Boga.
Dziękuję Ci, Kryszno.

No comments:

Post a Comment