Friday 22 October 2010

Nastrój wisiał w powietrzu…


W akcji! Na przodzie Trivikrama Maharaja, z tyłu,
od lewej: Purusa, Ananta Śesa, Madhavendra, z samego
tyłu, po dwóch stronach Helen i Martina.


Irlandzka zawierucha 4

18.08.1998
Cork

Chciałbym opisać w jakiś przyswajalny sposób to, jak rozwija się tutaj nauczanie. Chcę, żeby to było coś w rodzaju dziennika, w którym główną postacią będzie Trivikrama Maharaja. Dzień po dniu – rozrywki, plany, sukcesy, porażki, atmosfera, przemyślenia.
Nie czuję się za bardzo na siłach, ale proszę Krysznę o łaskę, żebym był to w stanie zrobić w sposób przystępny dla innych i wolny od pragnienia wyróżnienia siebie. Żeby była to gloryfikacja Guru Maharaja.

***

Artykuł do Pada Sevanam

Cork jest bardzo spokojnym miasteczkiem położonym na południowym wybrzeżu Irlandii. Tutejsi ludzie są bardzo mili i jak wszyscy Irlandczycy, słyną ze swej pobożności. Gdy jechaliśmy z Dublina, zauważyłem, że kierowca robi znak krzyża przy każdym mijanym kościółku. Przez pięć godzin jazdy, on to robił cały czas! Bardzo ciekawi ludzie. W tym samym autobusie mielimy przygodę.

W pewnym momencie, przed samym Cork, pasażerowie na tyle autobusu zaczęli krzyczeć, aby zatrzymać pojazd. Okazało się, że na zakręcie otworzył się bagażnik i zgubiliśmy część walizek i plecaków. Podróżni wybiegli, aby ratować swoje rzeczy (ja również) i zapanował lekki chaos. Na szczęcie wszyscy odzyskali swoje bagaże, a co najdziwniejsze, nikt nie był wciekły. Wszyscy, łącznie z kierowcą, z rozbawieniem rozmawiali o tym wydarzeniu, aż do końca podróży. W Polsce co takiego spowodowałoby potoki przekleństw. Dostałoby się kierowcy, zarządowi dróg, pasażerom i każdy byłby zły. Ta historia podniosła nas na duchu. Wydawało się, że nauczanie tutaj nie będzie bardzo trudne.

W Cork powitały nas miejscowe brahmacarinki – Martina, Helen oraz jedyni mieszkający tam grihastowie – Gaurakiśora das i jego żona. Przyjechaliśmy w piątek 14.08.1998. Następnego dnia wypadało Janmastami, które uczcilimy kirtanami i bhadżanami, później były slajdy i oczywiście uczta.

W święto pojawienia się Prabhupady postanowiliśmy wyjść na harinam. Byliśmy ciekawi, jak przyjmują bhaktów w Cork. Gaurakiśora Prabhu powiedział, że mieszkańcy nie mają pojęcia o Hare Kryszna. W Dublinie sytuacja wyglądała inaczej, ponieważ przez dłuższy czas była tam świątynia, ale w Cork większość ludzi nigdy nie widziała bhakty.

Faktycznie – kiedy wyszliśmy na ulicę, nie słyszeliśmy za plecami tego charakterystycznego pomruku: "O, to ci z Hare Kryszna". Byliśmy nowością dla mieszkańców Cork. Reakcje ludzi były o wiele lepsze niż w Polsce.


Gaurakiśor w białym - jedyny bhakta w Cork, szalony humor,
szalone pomysły (np. wysyłanie Gity zawieszonej na balonikach
poza mury więzienia). Z mrdangą Purusa, z tyłu Madhavendra, Ananta,
Helen i Martina.


Z negatywnych zachowań można tylko wymienić jakieś nabijanie się, głośniejszy okrzyk czy wulgarny gest, ale zupełnie nie widzieliśmy tego wyrazu strachu, nienawiści, który często spotyka się w naszym kraju. A jeśli chodzi o reakcje pozytywne – było ich o niebo więcej niż na polskich harinamach. Ludzie trąbili klaksonami, machali do nas, przyjaźnie się uśmiechali. Niektórzy, mijając nas, tańczyli. Traktowano nas jak sympatyczną grupę artystów.

Najlepsze zdarzyło się na koniec. Kiedy wracaliśmy do świątyni, z bramy wybiegł jaki długowłosy chłopak i zaczął krzyczeć: "Stójcie! Stójcie! Zatrzymajcie się! (Tyle byłem w stanie zrozumieć z moim angielskim). Chłopak ciągle krzyczał i pokazywał za siebie. Gaurakiśora Prabhu wyjaśnił nam, że chłopak jest członkiem miejscowej grupy muzycznej, która ma niedaleko studio nagrań i chodzi mu o to, by nas nagrać. To było bardzo inspirujące.

Następnego dna przyjechał Guru Maharadż i zaczęło się normalne, uregulowane życie świątynne – o tej pobudka, o tej z łazienki korzystają bhaktowie, o tej bhaktinki, prasadam ma być o tej, a Gaura-arati o tej.
Wszystko stało się konkretne.

W naszej świątyni zaczęli się pojawiać goście. Po pierwszym harinamie z Maharadżem przyszedł Michael. Jest młodym Amerykaninem, właśnie skończył studia i podróżuje po wiecie. Bhaktów zna już od wielu lat. Był częstym gościem w New Vridnavana. Spacerował sobie po Cork i nagle usłyszał dźwięk mridangi. Nie mógł uwierzyć: "Tutaj w Cork wielbiciele!!?" Był w kompletnej ekstazie. Tego samego dnia przyszedł na Gaura-arati i odwiedzał nas codziennie, aż do swojego wyjazdu do Anglii.

Drugi gość był amerykańskim hipisem. Donovan również zobaczył nas na harinamie. I też nie mógł uwierzyć Chwycił dżapas, który dostał od bhaktów gdzie w drodze i zaczął radośnie intonować. Gdy wychodził ze świątyni wieczorem zaczął nas obejmować, ciągle wykrzykując coś, z czego byliśmy w stanie wyłowić jedynie kilka słów: "Hare Krishna! I love you! Very nice!"

Taki był pierwszy tydzień. Teraz przychodzi więcej gości – prawie codziennie nowa osoba. Ze stałych mogę wymienić Donalda, który spotkał Anantę Prabhu na ulicy. Zainteresował się jego strojem i fryzurą, więc ten zaprosił go do świątyni i teraz przychodzi każdego dnia. Pierwszą decyzją jaką podjął (jakie dwadzieścia minut po spotkaniu Ananty) było zgolenie włosów, ale Maharadż odwiódł go od tego. Don ma około czterdziestki, próbuje wyjść z alkoholizmu i widać, że traktuje nas jak swoją ostatnią deskę ratunku. Odkąd przychodzi do świątyni, nie pije. Codziennie je prasadam, czyta książki i ma setki pytań dotyczących naszego życia i filozofii.

Kilka razy był też u nas Gary. Jest trochę szalony. Gdy go zobaczyłem pierwszy raz, wyglądał jak pijany. Myślałem, że nic z niego nie będzie, ale w czasie kirtanu wykazał niezwykły entuzjazm, a później, po wykładzie, bardzo długo rozmawiał z Maharadżem. Widać było, że bardzo lubi mówić. Zadawał pytania w taki sposób, że więcej mówił, niż słuchał. W końcu Guru Maharadż powiedział: "Garry, ja wcale nie muszę tu siedzieć i cię słuchać. Będę całkowicie zadowolony siedząc w swoim pokoju i czytając książkę. To ty możesz czego się nauczyć ode mnie". Garry spokorniał i następnego dnia był bardziej nastawiony na odbiór.

Maharadż ostatnio powiedział, że lubi to miasto, bo ludzie są tu bardzo prości i przyjaźnie nastawieni. Ostatnio na harinamie przyłączyła się do nas jedna kobieta. Zaraz po wyjściu na ulicę zatrzymała nas starsza pani i zaczęła powtarzać ze łzami w oczach: "Hare Kryszna, nie wierzę własnym oczom! Hare Kryszna, nie do wiary!" Towarzyszyła nam przez cały harinam (pełne trzy godziny) i później wróciła z nami do świątyni.

Mielimy również niemiłą przygodę – to nie jest tak, że zawsze idzie jak po maśle. Gdy intonowaliśmy na głównej ulicy, ruszyła w naszym kierunku jaka stara pijaczka z butelką wina w ręku. Widać było, że aż zionie nienawiścią. Nie mogłem przewidzieć jej zamiarów. Nie wydawało się, żeby chciała użyć butelki – była zbyt pełna. Maharadż w ostatniej chwili zorientował się, o co chodzi i błyskawicznym ruchem odchylił się w bok, tak, że strumień wina, którym splunęła pijaczka, tylko lekko poplamił chustę. Z wrażenia przestaliśmy śpiewać, ale Maharadż wydał szybką komendę: "bolo, bolo". Był zupełnie nieporuszony. Kiedy wróciliśmy do świątyni, Maharaja powiedział do matajis:
- Szkoda, że was nie było, nie miał mnie kto bronić.
Ale byliśmy czerwoni.

Mamy tutaj dużo kontaktu z Maharadżem. Jest naszym bezpośrednim opiekunem i przełożonym. Codziennie rano robi wykład. Jako, że raz gotuję śniadania ja, raz Ananta Prabhu, a raz bhaktinki, Maharadż postanowił robić wykłady w kuchni. Atmosfera jest niesamowita. Sterta garnków (na początku były tylko trzy, teraz jest już siedem), co się gotuje, co przypala, co ofiarowuje, a pośrodku siedzi Guru Maharadża i śpiewa, co jaki czas żartując z naszego poczucia rytmu i melodii. Potem jest wykład. Wtedy Maharadż wraca do właściwej sobie powagi i z przymkniętymi oczami mówi nam to samo, co mówił w Polsce – to jest maya, a to Kryszna. Wybieraj. A później, po śniadaniu, zaczyna się normalny dzień Sprzątamy, pierzemy i około południa wychodzimy intonować na ulicę. Taki przynajmniej jest plan, ale na razie jest to bardziej spontaniczne, bo dopiero się urządzamy. Maharadż znika co jaki czas i wraca albo z jakim garnkiem, albo z odkurzaczem, albo... z kapciami dla nas.


Od lewej: Madhavendra, Gaurakiśor, Ananta,
Helen i Martina.

No comments:

Post a Comment