Saturday 18 September 2010

Pierwsza linia frontu



Szafranowe stronice 21

10.08.1997 Kraków

Hare Kryszna!
Pozdrowienia z placu boju. Dziś jeden z cięższych dni na wojnie. Maya przepuściła skomasowany atak i choć nie uczyniła większych strat, mocno nadwyrężyła morale żołnierza, co zaowocowało wzrostem pożądania i dumy. Jak to było? A tak:

Ofensywa rozpoczęła się rano, kiedy zostałem wywieziony na poligon, do układania i pilnowania magazynu naszych transcendentalnych broni. Niestety z powodu zwykłego rozgardiaszu w sztabie zapomniano o mnie. Po kilku godzinach niespokojnego oczekiwania wśród stosów książek, oczekiwania urozmaiconego złością, nudą, jak również coraz dotkliwszym głodem, zdecydowałem się na własną rękę przemierzyć teren wroga i wrócić do bazy.

Jako, że nie znałem terenu, nie posiadałem żadnego dowodu tożsamości, ani miejscowych środków płatniczych, a ponadto ubrany byłem w dhoti, a moją ogoloną na lśniąco głowę zdobiła bujna sikha, decyzja o samotnej eskapadzie została podjęta dopiero po kilku niespokojnych naradach z umysłem.

W końcu wspólnie (ja i umysł) orzekliśmy: ruszamy! Niech się dzieje, co chce.

Opuściłem magazyn i zdałem sobie sprawę, że naprawdę nie mam pojęcia, gdzie jestem. Sprzeczne informacje, co do położenia bazy, jakie podali mi spotkani cywile, uświadomiły mi, że jestem zdany tylko na własne siły.

Po godzinie błądzenia spotkałem na przystanku jednego z odszczepieńców społecznych, zwanych w lokalnym żargonie „punkami”. Jako, że osobnicy ci sprzeciwiają się wszystkim normom, punk wskazał mi właściwą drogę.

Okazało się, że w świątyni nikt nie zainteresował się moją nieobecnością. Muszę powiedzieć, że podziałało to na mnie przygnębiająco. Myślałem, że jakaś straszna katastrofa powstrzymała mych braci przed odebraniem mnie z magazynu, a tutaj okazało się, że to zwykłe zapomnienie. No ale kim jestem, żeby się skarżyć? Zwykłym szeregowcem w służbie dla najwyższego Generała.

Tak czy inaczej, uświadomiłem sobie, że to tylko perfidna sztuczka Mayi. Zaatakowała mnie dziś ostro, starając się wyczerpać moje pokłady pokory. Nie wiedziała, na co się porywa. Zebrałem resztki zabiedzonych i przerzedzonych jednostek pokory i zabrałem się za sprzątanie budynków. Mówię szczerze, że nie było to ławte, bo rozżalony umysł (ach, ten drań) namawiał mnie do wycofania się na tyły, do ciepłego śpiwora.

Wydawało się, że odparłem najgorszy atak, ale coś w środku, nieopuszczający mnie niepokój ostrzegał, że to jeszcze nie koniec trudów.

Po prasadam, w czasie którego zmobilizowałem ostatnie rezerwy do służenia wielbicielom, pomyślałem, że czas na zebranie sił – wojna jeszcze się nie skończyła. Postanowiłem zdrzemnąć się na kwadrans, a później poczytać.

I wtedy z wielkim uśmiechem zjawił się Ananta Bhakti.
- Kuchnia, żołnierzu! Kuchnia! Trzeba pomyć gary.
Niedobitki pokory rozpichrzły się w popłochu, ścigane przez wykarmionych i rumianych żołnierzy złości i dumy. Już miałem powiedzieć Anancie, żeby się ugryzł w… Ale zrozumiałem, że to nie przelewki. Siegnąłem do najgłębszych pokładów determinacji i wytrwałości, których nie ruszyłem nawet przy maturze. Udało się! Dziarsko pomaszerowałem do kuchni.

A tam…

Bum!

Maya zrzuciła desant. Mataji Z. i jej słodki uśmiech.
- Pomogę ci, Prabhu, będzie szybciej.

Umysł zdradził mnie haniebnie, a może zawsze był członkiem piątej kolumny? Tak czy inaczej sprzymierzył się natychmiast z desantem wroga, powiem więcej – stali się nieodłącznymi towarzyszami. Razem wytworzyli odurzającą zasłone dymną, w której zaczęły wybuchać szrapnele. Bum! Pożądanie. Bum! Bum! Duma. Bum! Potrzeba docenienia! Bum! Potęga.

Prawie poległem. Wyczołgałem się z kuchni, zostawiając za sobą smugę krwi.

Już wieczór. Za chwilę Gaura-arati, później wczołgam się w śpiwór i zasnę.
A jutro od nowa.

Mówię sobie, że wygram tę wojnę. Ale przede mna jeszcze wiele bitew.
Haribol żołnierzu.

No comments:

Post a Comment