Monday 10 December 2012

Kryszna, Mel Gibson i fruwający abhisek

Szafranowe stronice 39

25.11.1997 Kraków

     Czuję, że coś się zmienia w moim życiu duchowym. Na lepsze. Czuję coraz większą łaskę. Moje modlitwy o wiarę w Kryszne spełniają się. Wierzę, że to dzięki moim prośbom skierowanym do naszych Nitai Gaura Nataraja.
     Pamiętam, że kiedyś, jeszcze w starej świątyni prosiłem Bóstwa, żebym mógł widzieć Je jako osoby, a nie posążki, żebym mógł mieć wiarę w Ich moc. Widzę,teraz, że ta modlitwa się spełnia. Patrze na Bóstwa i nie muszę robić mentalnego wysiłku, żeby widzieć tam Pana Czejtanię i Nityanandę. Czuję ich obecność. Podobnie jest z wiarą w guru maharaja (choć miałem ostatnio ciężkie chwile), w Krysznę. Mam wrażenie, że jestem ciągle chroniony, poprawiany (kiedy zrobię, czy powiem coś głupiego). W momentach największej frustracji, pojawiają się wskazówki, pomocna dłoń, wydarzenie, które wszystko zmienia. To taki dziwne. Po prostu wiem głęboko w sercu, że Kryszna jest przy mnie i osobiście mnie chroni. Tak ważne jest towarzystwo bhaktów. Czy doszedłbym do takich uczuć, gdybym był sam?
     Kilka dni temu odwiedziłem dom. Obejrzałem „Waleczne serce”. Niby maya, ale czułem, że wniósł coś do mojego życia. Bohaterem filmu jest szkocki góral, walczący z Anglikami o wyzwolenie swojej ojczyzny. Bardzo podobała mi się rola Mela Gibsona. Ale nie o to chodzi. Po filmie pomyślałem o Krysznie. Widzę, że mam tendencję, aby patrzeć na Boga, jak na groźnego, odległego władcę i to mi przeszkadza. Jednak po tym filmie spróbowałem wyobrazić sobie Boga, jako taką osobę, jak Mel Gibson w „Walecznym sercu”. Nie jako władcę, ale jako przyjaciela, kogoś kogo się kocha z całego serca, komu się służy nie ze strachu, ale z miłości, przyjaźni. Tak jak ten Wallace. Można go było pokochać, jako wodza, czy przyjaciela, ale nie było w tym czołobitności, czci.
     Wprawdzie to tylko film, ale pomyślałem sobie o ile wspanialszy musi być Kryszna. O ile bardziej godny miłości i przyjaźni. Fajnie byłoby Go pokochać.
     Ostatniej nocy miałem dziwny, ale miły sen. Śniło mi się, że leżałem w łóżku i nagle stałem się lekki jak piórko. Uniosłem się ponad łóżko i zacząłem fruwać po domu. Wreszcie wleciałem do pokoju świątynnego. Na ołtarzu nie było Bóstw. Atmosfera była bardzo odświętna, czułem w powietrzu coś ciepłego, miłego, jak przed Wigilią. Odwróciłem się, szukając wzrokiem Bóstw. I ujrzałem je – stały za mną na małym stoliku. Miały na sobie tylko gamsze, obok nich leżały parafernalia do abhiseku. Podfrunąłem do Nich, nalałem wody do małej konchy i zacząłem Je kapać. Koncha była bardzo mała, więc najpierw oszczędzałem wodę, bojąc se, że braknie, ale zdałem sobie sprawę, że woda się nie kończy. Wręcz przeciwnie – wypływa z konchy wartkim strumieniem, jak z górskiego źródełka. Przestałem więc oszczędzać. Śmiejąc się ze szczęścia polewałem Bóstwa tą mistyczną wodą. Ciężko opisać, jak sę czułem. Bosko.
     Rano przypomniałem sobie moją myśl z poprzedniego dnia. Modliłem się przed Bóstwami. Pomyślałem sobie, że gdyby Kryszna chciał, to mógłby pojawić się przede mną i jakie byłoby to wspaniałe. Ale wtedy zreflektowałem się, że mój zanieczyszczony umysł nie doceniłby tej łaski, skoro przyszła tak łatwo. Przyszło mi jednak do głowy, że przecież Kryszna objawia się cały czas – czy Bóstwo nie jest samym Kryszną? Można na Niego patrzeć, śpiewać, a nawet kąpać. Uderzyła mnie myśl, że przecież my cały czas dostępujemy łaski oglądania formy Kryszny. I faktycznie – nie doceniamy tego.
     Później z Kryszna-namem, Śaśabindu i Arturem zrobiliśmy kirtan dla Bóstwa i tańczyliśmy jak małe dzieci.
     Myślę, że to może stąd ten sen. Jakby Bóstwa potwierdziły moje myśli.

No comments:

Post a Comment