Monday 4 July 2011

Radiostacja 4



Śmierć ego i zmiana serca
04.07.2011, Kopenhaga

Twym oczom zmęczonym przynoszę wizję
świata innego,
tak nowego, czystego, rześkiego,
że zapomnisz o smutku i bólu.
Musisz dzielić się tą wizją
z każdym, kogo spotkasz.
Jeśli tego nie zrobisz,
nie ujrzysz jej.
Aby zachować ten dar,
musisz dawać go innym.
(A Course in Miracles)

Jednym z najtrudniejszych wyzwań życia duchowego (bez względu na obraną drogę) jest zaakceptowanie wewnętrznych zmian. Z jednej strony to prawda, że na początku podróży zakładamy z entuzjazmem, że chcemy zmiany, chcemy postępu, do diabła ze starymi wzorcami, nudnymi rozwiązaniami, przerobionym tysiące razy reakcjami. Chcemy nowego życia, nowej jakości. Mało kto jednak zdaje sobie (a przynajmniej na początku) sprawę, że zmiana może być – i najprawdopodobniej będzie - bolesnym wydarzeniem. Mamy obraz ideału tak pociągającego, uwodzicielskiego, ufamy obietnicy wyzwolenia, czystej miłości, wolności tak bardzo, że ewentualne problemy wydaja się śmiesznie małe.

Prawda jest jednak taka, że większość z nas będzie musiała przejść przez burzliwe etapy i przełomy. To się nazywa oczyszczanie serca, ceto darpana marjanam. I nie ma innej rady – czy tego chcemy, czy nie, to dla osiągnięcia celu, będziemy musieli pozwolić na to, żeby święte imię oczyściło nasze serce. Oczywiście możemy się bronić – zawsze mamy wolną wolę, ale fakty są takie – kiedy raz ruszyliśmy w drogę, nie da się już zawrócić. Jasne – możemy próbować się zatrzymać, ale im bardziej będziemy się opierać wewnętrznej ewolucji, tym burzliwiej będziemy musieli doświadczyć bólu kolejnych narodzin – nie mam na myśli dosłownych narodzin, po opuszczeniu ciała, ale narodziny po śmierci kolejnego kawałka starego ego.

Nie chcę, żeby to brzmiało moralizatorsko (możesz nie chcieć, ale jak na razie tak brzmi…). Trochę szczerości, próbuj wyjść poza słowa. Jeśli się boisz, to wcale nie musisz dzielić się z tym na blogu. Pisz dla siebie. Ok…

Ostatnio przechodzę kryzys. Do tej pory nie brałem „śmierci ego” zbyt dosłownie. Był to dla mnie raczej dosyć abstrakcyjny koncept, który rozumiałem wprawdzie intelektualnie, i o którym mógłbym przekonywująco rozmawiać, ale jeśli chodzi o doświadczenie, to nie bardzo.

Śmierci ego doświadczyłem w drastyczny i bezpośredni sposób w czasie podróży na psylocybinie (łysiczka lancetowata) w zeszłym roku. Wiele osób opisuje śmierć ego jako wyzwalające doświadczenie pełni. Niestety nie należę do tej szczęśliwej grupy – moje doświadczenie śmierci ego było prawdziwą agonią – przez wiele godzin walczyłem „na śmierć i życie” o zachowanie siebie w jednym kawałku. Z najwyższym wysiłkiem próbowałem pamiętać kim jestem, kim byłem, co tak naprawdę stanowi o tym, że ja to ja. Czułem, że jeśli nie uda mi się utrzymać siebie w całości, roztopię się, zginę, rozsypię na tysiące kawałków, które wiatr rozwieje po całym kosmosie i nie zostanie ze mnie nic – jedynie pustka, czarna dziura. Nie przesadzam – walczyłem jak lew, bojąc się, że utracę zmysły. Teraz myślę, że walczyłem z zapałem godnym lepszej sprawy. Gdybym bez oporu pozwolił odejść staremu „ja”, być może doświadczyłbym wewnętrznego odrodzenia, zamiast tego jednak zmarnowałem czas na bezsensowną bitwę, której jedynym dotykalnym owocem było kilka stron w dzienniku, które w największym ferworze bitewnym zapisałem swoim imieniem i nazwiskiem. Jakby te dwa słowa stanowiły moją esencję. Żebym chociaż zapisał swoje imię duchowe.

Ostatnio problem powrócił – coś w środku próbowało rozbić mnie na kawałki, nie wiedziałem, kim jestem, jakie jest moje miejsce we wszechświecie, czułem, że jakaś potężna zasłona oddziela mnie od Absolutu, Kryszny. I znów zacząłem walczyć o zachowanie starego ja. Dopiero kiedy poddałem się, rozluźniłem, zrozumiałem, że to nie ja ginę, ale stare schematy, poczułem ulgę. Prawie z dnia na dzień uspokoiła się burza, stara skóra bezboleśnie zaczęła schodzić i w sercu obudził się spokój i zadowolenie z nowych perspektyw duchowych, jakie pojawiły się na zachmurzonym i szarym do tej pory horyzoncie.

Nie chcę być źle zrozumiany – nie uważam, że substancje psychoaktywne mogą obdarzyć kogoś prawdziwie duchowym oświeceniem. Uważam jednak, że mogą dostarczyć czasami bardzo cennych doświadczeń. Mogą pozwolić na „odstrojenie” się od normalnej, zastałej rzeczywistości i ujrzenie siebie ze świeżej perspektywy, dostrzeżenie naszych uwarunkowań, ukrytych do tej pory w głębokiej podświadomości. Czasami to może być pomocne. Szczególnie, jeżeli ktoś przekłada szkołę twardych kopów nad zaufanie i podążanie. W każdym bądź razie w ostatecznym rozrachunku uważam to doświadczenie za bardzo ważne i owocne. Przerażające, bolesne, wstrząsające – tak, na pewno, ale sporo z niego wyniosłem. Czy w takim razie bym go powtórzył? Kryszno! Nie! Gdybym wtedy wiedział w co się pakuję, nigdy bym nie spróbował:)

Ok, prawie trzy strony, a gdzie Kryszna? Szukam nie za bardzo krętej ścieżki, która wyprowadziłaby mnie z psychodelicznych rozważań nad naturą ego i doprowadziła do lotosowych stóp Kryszny (najpierw napisałem „lostowych” – no tak, to prawda – z pewnością zgubiłem gdzieś lotosowe stopy Pana, czas ich poszukać).

Śridhar Maharaja mówi:

„Jesteś nieświadomy swojego prawdziwego interesu i prawdy, żyjesz w świecie samooszukiwania. Musimy ustanowić swoją pozycję na płaszczyźnie prawdziwej rzeczywistości i robić co w naszej mocy, aby dosięgnąć innych.
Nauczanie oznacza: Mam szczerą wiarę w świadomość Kryszny i rozkoszuję się nią do najwyższego stopnia. Moja przyszłość, moje perspektywy są z nią powiązane. Ponieważ uważam to za coś użytecznego i kompletnego, głoszę to wśród was, moi przyjaciele.”

W takich momentach zastanawiam się, czy ma sens to moje pisanie. Jaki to ma sens, skoro nie doświadczam jeszcze transcendencji, a nawet nie ogarnąłem najbardziej podstawowych problemów życia? Dlaczego piszę? Ponieważ czuję silną, nieodpartą potrzebę dzielenia się swoimi przemyśleniami i doświadczeniami z innymi. Kiedy to robię, mam wrażenie, że te rzeczy wchodzą mi głębiej do serca, lepiej je rozumiem. Kiedy nie piszę, to jakby wszystko mi ucieka, ślizgam się po powierzchni, gubię się. Na ile to jest duchowa potrzeba, na ile materialna, nie mam pojęcia, ale nie czuję, żebym miał za duży wybór. Myślę poza tym, że są ludzie, którzy dzięki mojej pisaninie poczują inspirację do praktykowania życia duchowego. Dlaczego tak uważam? Po prostu wiem, jak na mnie działa czytanie o doświadczeniach innych sadhaków na duchowej ścieżce. Czasami bardziej mnie to wznosi, niż studiowanie poważnej, starożytnej filozofii.

No ale muszę przyznać, że nie pisze mi się dziś łatwo. Dzień zleciał w jakiejś nerwowej pasji. Mimo bolącego kolana zjeździłem na rowerze z dwadzieścia kilometrów, załatwiłem od Ruthanny i Marty plecaki na wyjazd do Polski, w Sudety, na spotkanie ze Swamim, znalazłem pod hurtownią warzyw wyrzucone pudła z marchewką, ziemniakami i śliwkami (które niestety okazały się sfermentowane), wyprałem woreczek na japas pierwszy raz chyba od roku i sam japas też wyczyściłem, suszy się teraz na klamce od szafy. Próbowałem zapełnić jakoś ten dzień, ale w nic nie udało mi się włożyć serca, nawet w wykład Swamiego o Narottamie Thakurze. I na koniec usiadłem do pisania, w nadziei, że chociaż tutaj znajdę trochę spokoju i Kryszny. I co? Ciężko powiedzieć. Zresztą już po jedenastej, późno trochę. Choć może to dobra sposobność, żeby uśpić wreszcie ten paskudny intelekt i pisać sercem…

Miałem kiedyś taki sen. Byłem brahmacarinem w krakowskiej świątyni, tej na Wyżynnej. We śnie opuściłem ciało. Niczym lśniący duch uniosłem się nad łóżkiem (wtedy wszyscy brahmacarini w Krakowie mieli już łóżka, jak cywilizowane istoty) i rozejrzałem dookoła. Powietrze pełne było spokojnej, pogodnej atmosfery, chciałoby się w niej pozostać na zawsze, ale coś pociągnęło mnie ku drzwiom, na schody i w stronę pokoju świątynnego. Wyczułem, że czeka mnie coś ekscytującego. Pofrunąłem więc w dół, przeleciałem przez zasłonkę i znalazłem się w świątyni. Na wprost mnie wznosił się odsłonięty ołtarz, na którym jednak nikt nie stał – ołtarz był zupełnie pusty. Nie poczułem jednak niepokoju, wręcz przeciwnie, wiedziałem, że to część zabawy. Podleciałem bliżej, patrząc uważnie i zatrzymałem się przy samym ołtarzu. Nagle poczułem, że ktoś mnie obserwuje. Odwróciłem się w powietrzu. I co zobaczyłem? Na małym stoliku, w powodzi kwiatów stały bóstwa Gaura-Nitai, ubrane w same gamsze, jak do abhiseku. I faktycznie – u ich stóp leżała mała muszla. Podleciałem ostrożnie bliżej i zerknąłem do muszli – okazało się, że jest w niej trochę wody. Podniosłem ją i z szacunkiem, ale i z pewną dziecięcą radością zacząłem powoli polewać bóstwa. Najpierw oszczędzałem wodę, chciałem, żeby starczyło zarówno dla Pana Gaurangi jak i dla Nityanandy, ale okazało się, że woda w muszli nie wyczerpuje się, a nawet zaczyna płynąć coraz większym, żywszym strumieniem. Widząc to, zacząłem się śmiać i już bez obawy polewać bóstwa, które wprawdzie stały nieruchomo i w milczeniu, lecz na jakimś poziomie czułem w nich pulsujące życie i radość.

Nie wiem na ile to było prawdziwe, a na ile moje marzenia i myśli zebrały się w formę snu. Zresztą czy to ważne? I czy jest jakaś różnica? Poza tym teraz nie czuję tak bardzo tego pragnienia bezpośredniego doświadczenia Boga… Nie, to nie tak – czuję taka potrzebę, ale bardzo interesuje mnie zbliżenie się i poznanie aspektu Kryszny w postaci Vaisnavy. Wszędzie, w śastrach, poezji, pieśniach, książkach, przewija się temat Vaisnavy, nie da się tego zignorować. Mam na tyle szczęścia, że budzi się we mnie wiara w określoną osobę, Vaisnavę i jestem zdeterminowany, żeby za tą wiarą podążać i zobaczyć, dokąd mnie zaprowadzi.

„Przyjaciele z innego świata”
Śrila Bhaktisiddhanta Saraswati Thakur

Słudzy Boga będą zawsze dbać o nasze dobro. W tym materialnym świecie nasi przyjaciele czasami nas lubią, a czasami zwracają się przeciwko nam. Jednakże w sadhu-sandze mamy sposobność słuchania o naszym oryginalnym domu z ust osób, które go znają. Jeżeli przegapimy tę okazję, będziemy żałować. Ich słowa wzniosą nas, zmienią naszą mentalność. Jeżeli tylko zaczniemy słuchać tych osób, nie mających nic wspólnego z tym światem, znajdziemy odpowiedzi na męczące nas pytania. Nasza sytuacja w tym świecie jest nietrwała jak mgła.

* * *

Kończę już, dochodzi dwunasta. Nawet Pakistańczycy z warsztatu samochodowego na dole poszli do domu i wreszcie przestali dyskutować na cały głos pod naszym oknem. Mi też opadają powieki, ekran komputera pulsuje białym, usypiającym światłem, usypia też cicha elektroniczna muzyka i zapach lipy z ciemnej nocy.

Czasami w pisaniu czy modlitwie szukam Kryszny i Guru. A czasami, tak jak teraz, szukam tylko pragnienia tego pragnienia. Niby bez sensu, ale z drugiej strony lepsze to niż nicnierobienie.
Buenas noches, słuchacze dzisiejszej Radiostacji.

Chant and be happy.

No comments:

Post a Comment