Saturday 16 July 2011

Ze Swamim 2011 - 1



Wycieczka na drugą stronę

06.07.2011, Kopenhaga

12:30

Wrzuciliśmy torby na plecy i z braku kasy postanowiliśmy przejść sześć kilometrów dzielących nas od stacji autokarowej. Trzymając się ocienionej strony ulicy (upał jest już całkiem wakacyjny), rozmawialiśmy o tym, co nas czeka.

Spotkanie ze Swamim. Minęło jakieś siedem lat odkąd Gaura Śakti przysłał mi CD z wykładami. Też mieszkaliśmy wtedy w Kopenhadze. Wydaje się, że życie zatoczyło pełne koło – po latach życiowych zawirowań, lekcji i pomyłek, wreszcie zdecydowaliśmy się na spotkanie.
Ciężko mi sobie do końca wyobrazić, jak ważny to moment.

Gdzieś z boku, za płotem zabrzmiała jazzowa muzyka. Zerknąłem za żywopłot. Podwórze jakiegoś baru. Choć to środek tygodnia i środek dnia, klienci leniwie sączą piwo z oszronionych szklanek i wydmuchują siwe obłoczki dymu. Jeszcze niedawno zerkałbym z lekką zazdrością i sam szukałbym przytulnego miejsca, w którym mógłbym spokojnie orzeźwić się piwem i wypalić papierosa w tajemnicy przed Tulasi.

Dziś jest inaczej. Popatrzyłem na podwórze baru ze zdziwieniem i lekkim smutkiem, jak na obdarte kulisy podmiejskiego teatru. Poczułem też ulgę i wdzięczność, że mimo wszystkich moich wad i słabości, Kryszna nie położył na mnie jeszcze krzyżyka i ciągle jestem bhaktą. A do tego już jutro spotkam Swamiego. Próbuję to jakoś ogarnąć głową, ale nie udaje mi się. pozostaje jedynie wrażenie dotknięcia czegoś ważnego.

brahmanda bhramite kona bhagyavan jiva
guru krsna prasade paya bhakti-lata-bija

„Wszystkie żywe istoty zgodnie ze swoją karmą wędrują po całym wszechświecie. Niektóre z nich wznoszą się na wyższe systemy planetarne, niektóre zaś schodzą na niższe. Spośród wielu milionów wędrujących żywych istot, ten, kto ma wielkie szczęście, uzyskuje dzięki łasce Kryszny możliwość obcowania z bona fide mistrzem duchowym. Dzięki łasce zarówno Kryszny, jak i mistrza duchowego taka osoba otrzymuje nasionko pnącza służby oddania.”

* * *
Siedzimy z Tulasi na przystanku pod hotelem DGI-byen. Jeszcze jakieś pół godziny do przyjazdu autobusu. Przerzedziłem właśnie zapasy prowiantu, kanapki z humusem i korniszonami trochę zbyt octowe, ale zgłodniałem już od czasu porannego musli. Jak zwykle trochę nerwowo – zastanawiamy się, czy autobus przyjedzie na czas, czy dostaniemy miejsca obok siebie, czy to, czy tamto. Spróbuję unieść umysł ponad to, włączyć w sercu poleganie na Krysznie. Przecież jak na razie nie mam powodów, aby Mu nie ufać.

19:30, Hamburg

Czekamy na przesiadkę. Autobus do Wrocławia odjeżdża za godzinę. Po kilku miesiącach w Danii z ciekawością rozglądam się dookoła, szukając różnic. W Niemczech jest mniej kolorowo. Na pewno mniej rowerów. No i coś subtelnego w eterze, to coś ledwo dostrzegalnego, co odróżnia do siebie państwa.

W busie było ciasno, i od momentu, kiedy jeden z kierowców oblał się na stacji paliwem, również śmierdząco. Musieliśmy przeżyć trzy bardzo złe filmy, zresztą w autobusowej kinotece to już tradycja. Słuchałem wykładów Swamiego, choć rozumiałem piąte przez dziesiąte, wciągany co chwila w losy bandytów napadających na banki, zakochanych szalikowców i mężczyzny dotkniętego klątwą powodzenia u kobiet. W końcu spróbowałem trochę poczytać. „The Search For Śri Krishna”. Wielbiciel pyta Śridhara Maharaja, co myśli o groźbie wojny atomowej. Maharaja odpowiada, że cała Ziemia kiedyś zginie. Tak samo jak słońce, księżyc, gwiazdy, galaktyki, cały wszechświat. Nie powinniśmy szukać życia w określonym momencie czasu, ale musimy znaleźć nasze miejsce w wieczności.

* * *
Jeszcze pięćdziesiąt minut do przyjazdu autobusu, a już ustawiła się kolejka na peronie. Każdy chce być pierwszy, zająć najlepsze siedzenie. Ja też bym chciał, ale nie mogę dać się manipulować kilku nachalnym osobom, które nauczyły się, że w życiu trzeba walczyć o dobre miejsce. A przecież wszyscy mogliby spokojnie siedzieć sobie na ławkach, ostatecznie przecież wszyscy dostaną miejsce. Tulasi jest na mnie trochę zła, że nie poszliśmy na peron, zanim jeszcze rzucił się tłum.

07.07.2011, Czarnów

Dojechaliśmy. Z Kamiennej Góry zabrał nas sympatyczny pan, dorabiający sobie jako nielegalna taksówka. I chwała Bogu, że nas wziął, bo z Kamiennej Góry do Pisarzowic to pięć kilometrów, a stamtąd do naszej stancji jeszcze z cztery.

Piękna okolica. Góry, grające śpiewem ptaków lasy, bujne pola, pojedyncze domki z bhaktami w ogródkach.

Zastanawiam się, gdzie reszta wielbicieli na festiwal. Póki co jesteśmy tylko my i Sanatana Goswami, Anglik mieszkający w Villa Vrindavan, uczeń Radhanatha Maharaja. Dla niego to również będzie pierwsze spotkanie ze Swamim.

W brzuchu burczy mi coraz bardziej, Tulasi zresztą też, zeszliśmy więc do świątyni w wyczekiwaniu na obiad i jakichś znajomych.

Próbowałem się zdrzemnąć, ale nie dałem rady. Zbyt duża ekscytacja, nowe miejsce, oczekiwanie. Polegnę dopiero wieczorem.

Farma cicha i pusta. Pamiętam dużą gromadę brahmacarinów, kiedy byłem tutaj w 1997 na seminarium sankirtanowym. Tętniło tu wtedy życiem. Wyjeżdżając stąd wtedy pomodliłem się do Panca Tattvy, żebym mógł wrócić. No i spełniło się po czternastu latach.

* * *
- Może byśmy zrobili girlandę? Skoro ma być dopiero jutro… - stwierdziłem
- O tym samym pomyślałam! Powitanie bez girlandy? – odpowiedziała Tulasi.
- A że ty jesteś mistrzem girlandy…
Tulasi zerknęła na zegarek.
- To czadu! Zdążymy!
Chwyciła płócienną torbę i pobiegliśmy na łąkę, nazbierać polnych kwiatów. Po godzinie piękna girlanda chłodziła się już w lodówce.



Swami miał być o dziewiątej, ale Krsna Kirtan zadzwonił, że będą później, około dziesiątej. Pod domem Swamiego byliśmy wcześniej, żeby nie przegapić. Starałem się nie zwracać uwagi na zdenerwowanie. Tulasi też była spięta. Można było poznać po tym, że głupie żarty sypały się jej jak z rękawa. Na szczęście wielbicielka z Suchej Góry, Asia, z którą spędziliśmy trochę czasu, nie miała nic przeciwko.



Nie byliśmy pewni, kto ma dać girlandę. Tulasi powiedziała, że nie ma szans, żeby ona się odważyła, przecież Swami nawet jej nie zna. W końcu spytaliśmy bhaktów z Finladnii, czy chcą to zrobić.
- A kto utkał girlandę? – spytała Krsangi (chyba).
Wskazałem na Tulasi.
- No to ona powinna ją ofiarować.
Czyli sprawa zdecydowana.
Kiedy w końcu pod dom podjechał samochód, było już całkiem ciemno. Mrużąc oczy, wypatrywałem Swamiego. Zabłysło światło. I był tam – dokładnie taki, jak na zdjęciach i filmach (a czego oczekiwałeś?). Tylko teraz wreszcie widziałem go naprawdę. Swami wysiadł z samochodu. Tulasi dreptała w miejscu, nie będąc pewna, kiedy będzie najlepszy moment na założenie girlandy. Bhaktowie złożyli pokłon.
- Teraz – popchnąłem ją lekko. Podeszła nieśmiało.
- Hare Kryszna – wydukała.
- Hare Kryszna – odpowiedział.
To było nasze pierwsze spotkanie ze Swamim.

Nikt za bardzo nie wiedział, co teraz, ale Swami zaprosił wszystkich do środka. Ucieszyliśmy się, że nie musimy jeszcze iść.
Wielbiciele zebrali się na podłodze. Usiadłem trochę z tyłu. Swami zatrzymał na mnie wzrok.
- Madhavendra, tak? – zapytał.
Potaknąłem.
- A to twoja żona... Tulasi?
Tulasi kiwnęła głową.
Kiedy wszyscy już usiedli, zaczął po kolei zagadywać do wielbicieli, pytać o to, czym się zajmują, jak wygląda ich sytuacja, itd. Był bardzo szczęśliwy, że wyszła polska „Siksastakam”.
- To chyba pierwszy przekład mojej książki na obcy język.
Bhaktowie uśmiechnęli się z dumą.
Swami dodał, że zaczęły się już prace nad hiszpańską wersją.
- Ty mówisz po hiszpańsku, prawda? – wzrok Swamiego znów zatrzymał się na mnie.
- Tak, trochę – wydukałem speszony. – Nie, żeby jakoś płynnie…
- Wcale nie – przerwała mi Tulasi. – Bardzo dobrze mówi.
- Ile znasz języków? – spytał Swami.
- Angielski i hiszpański. A za miesiąc zaczynamy z Tulasi kurs duńskiego – dodałem bez sensu.
- A, tak, mieszkacie w Kopenhadze. Jak tam wylądowaliście?
- Dostałam pracę – odpowiedziała Tulasi. – Opiekuję się niepełnosprawnym chłopcem.
Swami pokiwał głową.
- I jak wam tam jest?
- Trochę ciężko – odpowiedziałem. – Duńczycy mają już dość imigrantów.
Po tej wymianie Swami zwrócił się w ten sam osobisty sposób do innych wielbicieli. Po kilku minutach pożegnaliśmy się i zostawiliśmy go, żeby coś zjadł i odpoczął.

Jakie odczucia po pierwszym spotkaniu?
Jestem pod wrażeniem personalności Swamiego. Kiedy dwukrotnie dał znać, że w jakiś sposób istniejemy dla niego, choć przecież nigdy nas nie spotkał, poczułem ulgę i radość. Opłacało się być w kontakcie, pisać maile, wydawać Bhakti-latę. W jakiś mały sposób udało mi się podłączyć.

Nie byłem spokojny. Z jednej strony czułem radość i podekscytowanie Patrzyłem na Swamiego, myśląc: „To jest mój guru?”, „To jego zesłał mi Kryszna?”. Z drugiej strony jakaś głęboka, „podziemna” część mnie poczuła opór. Chyba wystraszyłem się konsekwencji tego spotkania – poważnej zmiany w życiu, nowego etapu. Rozkład starych struktur, śmierć starego ego, odrodzenie – to są przecież główne motywy przenikające ostatnio moje myśli. Spotkanie ze Swami jest najważniejszą częścią tego procesu rozwojowego. Od dawna zbliżała się wielka zmiana, może nie zewnętrzna, ale czułem, że coś w środku musi się zmienić, utknąłem w miejscu i nie potrafiłem ruszyć dalej. Wszystko w środku krzyczało o zmianę. Przyjazd Swamiego zsynchronizował się z tym wszystkim.

Chcę być nową osobą. Choć mam stracha i nie wiem do końca, jak to ma wyglądać, myślę, że jestem gotowy.


Swami i Guru Vakya


Bhrigu, Caitanya Rupini, Kamalaksa, Krsangi
i nieznany wielbiciel




Sanatana Goswami das


Ekstatyczny Nitai


Od lewej - Kalpataru, Saragrahi, Nityangi i Premarnava,
przed świątynią, czekając na parasadam.

No comments:

Post a Comment